Pistolet upadł ze stukotem na podłogę.
LuAnn podeszła i zerwała rzekomej Sally perukę. Stał przed nią mężczyzna o krótkich, ciemnych włosach. Przyłożyła mu lufę do ucha.
– Idziemy, panie Jackson! A raczej, panie Crane. – Nie miała już żadnych złudzeń co do losu Sally Beecham, ale teraz nie było czasu, żeby to rozpamiętywać.
LuAnn zaprowadziła mężczyznę do kuchni, wepchnęła do spiżarni i zamknęła na klucz drzwi, które zrobione były z litej dębiny i miały trzy cale grubości. Nie sforsuje ich. A jeśli nawet, trochę to potrwa. Jej nie potrzeba było wiele czasu.
Popędziła na koniec korytarza i wspięła się wyłożonymi dywanem schodami na piętro. Przebiegała od drzwi do drzwi. Była niemal pewna, że Lisa jest w jej sypialni, ale na wszelki wypadek wolała sprawdzić również inne pokoje. Wszystkie były puste. Została jeszcze jedna sypialnia: ta należąca do niej. LuAnn nastawiła ucha. Nasłuchiwała westchnienia, głosu, oddechu Lisy, czegokolwiek, co świadczyłoby, że dziewczynka tu jest i żyje. Nie mogła po prostu zawołać, było to zbyt niebezpieczne. Charlie mówił, że Jackson ma teraz wspólnika. On gdzieś tu był.
Zbliżyła się cicho do drzwi, chwyciła za gałkę i wstrzymując oddech, przekręciła ją.
Zygzak błyskawicy przeciął nocne niebo, wkrótce potem powietrzem wstrząsnął ogłuszający grzmot. Silny podmuch wiatru zerwał koc z okna i w tym samym momencie zaczął padać deszcz. Wszystko to razem wzięte obudziło Riggsa. Siedział przez chwilę na materacu lekko przebudzony, potem rozejrzał się. Zobaczył odsłonięte okno, przez które wdzierał się wiatr i zacinający deszcz. Zerknął na śpiącego nadal Charliego. I nagle opuściły go resztki senności.
Zerwał się na nogi.
– LuAnn?! LuAnn?! – Jego krzyki obudziły Charliego.
– Co jest, do cholery?!
Błyskawicznie przeszukali małą chatę.
– Nie ma jej! – wrzasnął Charlie.
Wypadli na zewnątrz. Samochód stał tam, gdzie go zostawili. Riggs rozejrzał się zdezorientowany.
– LuAnn! – ryknął Charlie, przekrzykując odgłosy nawałnicy.
Riggs spojrzał na szopę. Drzwi stały otworem. Coś go tknęło. Podbiegł tam i zajrzał do środka. Szopa była pusta. Popatrzył na rozmiękłe błocko przed wejściem. Pomimo ciemności widać było w nim odciski podków. Trop prowadził do lasu. Pobiegli nim z Charliem.
– W szopie stała Joy – wyjaśnił Charliemu Riggs. – Wygląda na to, że LuAnn wzięła klacz i pojechała do domu.
– Po co miałaby to robić?
Riggs myślał intensywnie.
– Czy nie byłeś zaskoczony, kiedy w końcu zgodziła się, żebyśmy rano zadzwonili do FBI?
– Owszem – przyznał Charlie – ale byłem tak piekielnie zmęczony, że machnąłem ręką.
– Po co miałaby jechać do domu? – powtórzył pytanie Charliego Riggs. – Posiadłość jest pilnowana przez FBI. Co ją skłoniło, żeby tak ryzykować?
Charlie pobladł i zachwiał się lekko.
– Co jest, Charlie?
– LuAnn mówiła mi kiedyś, jaką zasadę życiową wyznaje Jackson.
– No, jaką?
– Jeśli chcesz coś ukryć, połóż to na widoku, bo wtedy nikt tego nie zauważy.
Teraz pobladł Riggs. Już wiedział.
– W domu jest Lisa – wykrztusił.
– A z nią Jackson. Pognali do samochodu.
Kiedy ruszyli, Riggs sięgnął do plastikowego worka po telefon komórkowy. Zadzwonił na policję, a potem do lokalnego oddziału FBI. Ku jego zaskoczeniu odebrał Masters.
– On tu jest, George. Crane jest w Wicken’s Hunt. Wal tam ze wszystkim, co masz. – Usłyszał stuk rzuconej na blat słuchawki i oddalający się tupot biegnących nóg. Wyłączył telefon i wcisnął gaz do dechy.
LuAnn pchnęła z całych sił drzwi i wpadła do sypialni. Na środku pokoju stało krzesło, a na nim siedziała wyczerpana Lisa. Pracowicie tykał zegar, ten cudowny, kochany zegar. LuAnn zamknęła drzwi, podbiegła do córki i przytuliła ją. Kamień spadł jej z serca, kiedy Lisa otworzyła oczy i spojrzała na nią.
I w tym momencie na jej szyję spadła i zacisnęła się pętla z grubego sznura. LuAnn straciła oddech; pistolet wypadł jej z ręki.
Lisa próbowała krzyczeć, ale usta miała zaklejone szczelnie plastrem. Szarpała więzy, próbowała przewrócić się razem z krzesłem, doczołgać do matki, pomóc jej jakoś, zanim ten człowiek ją zabije.
Jackson stał tuż za LuAnn. Patrzył z cienia przy masywnej komodzie, jak nieświadoma jego obecności LuAnn podbiega do Lisy. Zaatakował, kiedy porwała małą w objęcia. Zaciskał pętlę coraz mocniej, kręcąc wsuniętym w nią patykiem. LuAnn siniała na twarzy, traciła przytomność. Sznur wrzynał się w szyję. Próbowała uderzyć napastnika, ale nie miała jak. Bezproduktywnie młóciła pięściami powietrze, tracąc tylko resztkę sił. Kopała, ale on był szybszy. Uskakiwał. Próbowała odciągnąć sznur, ale pętla była już tak mocno zaciśnięta, że nie mogła wsunąć pod nią swoich silnych palców.
– Tik-tak, LuAnn – szepnął jej do ucha. – Tik-tak tego ślicznego zegara. Przyciągnął cię do mnie jak magnes. Trzymałem przy nim słuchawkę, żeby mieć pewność, że go usłyszysz. Powiedziałem ci, że sprawdzam drobiazgowo każdego, z kim chcę ubić interes. Odwiedziłem twoją przyczepę w Rikersville. Kilkakrotnie słuchałem jedynych w swoim rodzaju dźwięków wydawanych przez ten czasomierz. A niedawno, tamtego wieczoru, kiedy złożyłem ci tu wizytę, zobaczyłem go na ścianie twojej sypialni. Twoją lichą, tandetną pamiątkę rodzinną. – Roześmiał się. – Szkoda, że nic widziałem twojej twarzy, kiedy wydało ci się, że mnie przechytrzyłaś. Czy była to szczęśliwa twarz, LuAnn? No, była?
Jackson uśmiechnął się jeszcze szerzej, kiedy poczuł, że LuAnn daje za wygraną, że nie ma już sił.
– Nie zapomnij o córce. Oto ona. – Zapalił światło i obrócił ją gwałtownie, żeby mogła widzieć szamoczącą się Lisę. – Będzie patrzyła, jak umierasz. A potem przyjdzie kolej na nią. Przez ciebie straciłem członka rodziny. Kogoś, kogo kochałem. Jak się czujesz, będąc odpowiedzialna za jej śmierć? – Szarpał sznurem coraz mocniej. – Umieraj, LuAnn. Poddaj się i umieraj. Zamknij oczy i przestań oddychać. To łatwe. Zrób tak. Zrób to dla mnie. Przecież sama tego chcesz – syczał.
LuAnn oczy wychodziły z orbit, ból rozrywał płuca. Czuła się jak pod wodą. Oddałaby wszystko za jeden oddech, za jeden długi łyk powietrza. Hipnotyzujący głos Jacksona przeniósł ją wiele lat wstecz na cmentarz, przed małą mosiężną tabliczkę: „Zrób to dla Dużego Tatusia, LuAnn. To łatwe. Chodź do Dużego Tatusia. Przecież tego chcesz”.
Kącikiem nabiegłego krwią prawego oka zobaczyła krzyczącą bezgłośnie, próbującą uwolnić się z więzów Lisę. I w tym momencie ze źródła tak głębokiego, że LuAnn nie zdawała sobie nawet sprawy z jego istnienia, runął przypływ sił tak potężny, że nieomal zwalił ją z nóg. Wydając z siebie przeraźliwy wrzask, LuAnn wyprostowała się gwałtownie, a potem tak samo gwałtownie pochyliła, zarzucając sobie na plecy zaskoczonego Jacksona. Chwyciła go pod nogi i niosąc na barana pobiegła tyłem w kierunku masywnej komody. Wpadli na mebel z impetem.
Jackson, nadziewając się nasadą kręgosłupa na ostry kant blatu, zawył z bólu, ale sznura nie puścił. LuAnn sięgnęła za siebie i wbiła paznokcie w świeżą ranę na jego dłoni – pamiątkę po walce na ganku chaty – rozrywając ją na nowo. Jackson zawył znowu i tym razem puścił sznur. Wyczuwając, że pętla rozluźnia się, LuAnn pochyliła się błyskawicznie i przerzuciła sobie Jacksona przez plecy. Przeleciał przez pokój i wyrżnął w lustro wiszące na ścianie.