Na twarzy LuAnn odmalowała się czułość. Pochyliła się i szepnęła jej cicho do uszka:
– Teraz mamusia będzie mogła o ciebie zadbać, jak należy, słoneczko, najwyższy na to czas. Ten pan mówi, że będziemy mogły pojechać, dokąd chcemy, robić, co chcemy. – Pogładziła Lisę po bródce i musnęła grzbietem dłoni policzek małej. – Dokąd chcesz pojechać, laleczko? Tylko powiedz, a sprawa będzie załatwiona. Nieźle to brzmi, prawda?
Zamknęła drzwi na zatrzask, przeniosła nosidełko z Lisa na łóżko i umocowała je pasami bezpieczeństwa. Potem położyła się obok. Zapatrzona w ciemność przesuwającą się za oknem mknącego do Nowego Jorku pociągu, zachodziła w głowę, co też z tego wszystkiego wyniknie.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Pociąg miał spóźnienie i dochodziła już trzecia trzydzieści po południu, kiedy LuAnn z Lisa stanęły wreszcie na peronie tętniącej życiem Penn Station. LuAnn nie widziała jeszcze tylu ludzi naraz w jednym miejscu. Rozglądała się bezradnie, oszołomiona gwarem, przewalającymi się tłumami podróżnych i mrowiem lawirujących wśród tej ciżby wózków bagażowych. Przypomniało jej się ostrzeżenie kasjerki z Atlanty i mocniej ścisnęła uszy nosidełka z Lisa. Ręka wciąż ją bolała, ale mimo to potrafiłaby chyba znokautować nią każdego, kto by czegoś próbował. Spojrzała na Lisę. Mała, widząc wokół tyle interesujących rzeczy, nieomal wyskoczyła z nosidełka. LuAnn ruszyła niepewnie przed siebie. Nie miała pojęcia, jak się wydostać z tego ula. Dostrzegła tablicę z napisem Madison Square Garden. Kilka lat temu oglądała w telewizji transmitowaną stamtąd walkę bokserską. Jackson powiedział, że ktoś będzie tu na nią czekał, ale nie bardzo sobie wyobrażała, jak ta osoba zdołają odszukać w całym tym tumulcie.
Drgnęła, potrącona lekko przez jakiegoś mężczyznę. Spojrzała na niego. Miał ciemnobrązowe oczy, srebrzysty wąs pod szerokim, spłaszczonym nosem, i był po pięćdziesiątce. Wydało jej się, że to ten sam człowiek, którego widziała przed paroma laty w ringu Madison Square Garden. Zaraz jednak uświadomiła sobie, że jest na to o wiele za stary. Ale jego szerokie ramiona, przylegające do głowy uszy i zdeformowana twarz zdradzały mimo wszystko byłego boksera.
– Panna Tyler? – spytał cicho, ale wyraźnie. – Pan Jackson mnie po panią przysłał.
LuAnn kiwnęła głową i wyciągnęła rękę.
– Proszę mi mówić LuAnn. A pan jak się nazywa?
Mężczyzna zmieszał się.
– To naprawdę nieważne. Proszę za mną, mam tu samochód. – Zrobił w tył zwrot i zaczął się oddalać.
– Lubię wiedzieć, z kim mam do czynienia! – zawołała za nim LuAnn, nie ruszając z miejsca.
Mężczyzna zawrócił. Wyglądał na lekko zirytowanego, ale gdzieś w kącikach jego ust LuAnn dostrzegła coś na kształt rodzącego się uśmiechu.
– No dobrze, możesz mi mówić Charlie. Zadowolona?
– Zadowolona, Charlie. Domyślam się, że pracujesz dla pana Jacksona. Czy między sobą używacie prawdziwych imion i nazwisk?
Mężczyzna puścił to pytanie mimo uszu i ruszył przodem w stronę wyjścia.
– Może ponieść małą? – zaproponował po chwili. – Chyba ciężka.
– Poradzę sobie. – LuAnn skrzywiła się, bo w tym momencie kolejne ukłucie bólu przeszyło kontuzjowaną rękę.
– Na pewno? – spytał, zerkając na jej zaklejony plastrem policzek. – Wyglądasz, jakbyś się z kimś pobiła.
Wzruszyła ramionami.
– Nic mi nie jest.
Wyszli z budynku stacji, minęli ludzi czekających w kolejce na postoju taksówek, i Charlie otworzył przed LuAnn drzwiczki długiej limuzyny. Zanim wsiadła do tego luksusowego pojazdu, podziwiała go przez chwilę zdębiałym wzrokiem.
Charlie zajął miejsce naprzeciwko niej. LuAnn rozglądała się z przejęciem po wnętrzu limuzyny.
– Za dwadzieścia minut będziemy w hotelu – powiedział Charlie. – Napijesz się czegoś albo coś zjesz po drodze? W pociągu podle karmią.
– Podlej jadałam, chociaż nie ukrywam, że głód mnie trochę przycisnął, ale jakoś wytrzymam do hotelu. Po co masz się specjalnie dla mnie zatrzymywać.
Spojrzał na nią dziwnie.
– Nie musimy się zatrzymywać.
Otworzył lodówkę i wyjął z niej wodę sodową, piwo, kanapki i ciasteczka. Nacisnął jakiś guzik i w limuzynie wysunął się stolik. LuAnn wpatrywała się w osłupieniu, jak Charlie zręcznymi, oszczędnymi ruchami wielkich jak bochny dłoni rozmieszcza na nim napoje, żywność, talerzyki, sztućce i serwetki.
– Wiedziałem, że będziesz z dzieckiem, kazałem więc wstawić do barku mleko, butelki i takie tam. W hotelu będą mieli wszystko, czego ci potrzeba.
LuAnn położyła sobie Lisę w zgięciu łokcia i wsunąwszy jej do buzi smoczek butelki, którą trzymała w jednej ręce, drugą sięgnęła skwapliwie po kanapkę.
Charlie przyglądał się im przez chwilę w milczeniu.
– Ładne dziecko – odezwał się w końcu. – Jak ma na imię?
– Lisa. Lisa Marie. Tak jak córka Elvisa.
– Trochę za młoda jesteś na wielbicielkę Króla.
– Nie jestem… znaczy, ja w ogóle nie słucham tego rodzaju muzyki. Ale mama za nią przepadała. Zrobiłam to dla niej.
– Pewnie się ucieszyła.
– Nie wiem, mam nadzieję. Umarła przed przyjściem Lisy na świat.
– O, to przykre. – Charlie milczał chwilę. – No a jakiego rodzaju muzykę lubisz?
– Klasyczną. Chociaż, prawdę mówiąc, zupełnie się na niej nie znam. Ale podoba mi się brzmienie. Kiedy jej słucham, czuję się jakaś czysta i lekka, jakbym pływała w górskim jeziorze, gdzie woda jest tak przezroczysta, że widać dno.
Charlie uśmiechnął się.
– Nigdy nie myślałem o tym w taki sposób. Mnie najbardziej leży jazz. Sam gram na trąbce. Nowy Jork ma zaraz po Nowym Orleanie najlepsze kluby jazzowe. Są otwarte do wschodu słońca. Kilka mieści się niedaleko hotelu.
– Do którego hotelu jedziemy? – spytała.
– Do Waldorf Astoria. Do Towers. Byłaś już w Nowym Jorku?
Charlie pociągnął łyk wody sodowej, rozsiadł się wygodnie na kanapie i rozpiął marynarkę.
LuAnn pokręciła głową i przełknęła kęs kanapki.
– Ja właściwie nigdzie jeszcze nie byłam.
Charlie zachichotał cicho.
– No to skaczesz od razu na głęboką wodę, zaczynając od Wielkiego Jabłka.
– Jaki jest ten hotel?
Skończyła kanapkę i popiła colą.
– Całkiem przyjemny. Pierwszorzędny, zwłaszcza Towers. Nie jest to, co prawda, Plaza, ale czy Plaza ma konkurentów? Kto wie, może któregoś dnia zatrzymasz się w Plaza.
Roześmiał się i otarł serwetką usta. Zauważyła, że palce ma nienaturalnie duże i grube, o masywnych, guzłowatych stawach.
– Wiesz, po co tu przyjechałam? – spytała, popatrując na niego niespokojnie.
Charlie przeszył ją przenikliwym spojrzeniem.
– Powiedzmy, że wiem wystarczająco dużo, by nie zadawać niepotrzebnych pytań. Zostawmy to. – Uśmiechnął się z przymusem.
– Widziałeś się kiedyś osobiście z panem Jacksonem?
Charlie nachmurzył się.
– Zostawmy to, dobrze?
– Dobrze, byłam tylko ciekawa.
– Wiesz, do czego doprowadziła ciekawość jednego starego kocura. – Ciemne oczy Charliego zabłysły na moment. – O nic nie pytaj, rób, co ci każą, a już nigdy nie będziesz miała problemów. Zrozumiałaś?
– Zrozumiałam – mruknęła LuAnn, mocniej przytulając Lisę.