– Ojej, a przysiągłbym, że to tu.
– Kogo pan szuka?
Mężczyzna nachylił się do okna.
– No właśnie, może ją pani zna. Nazywa się LuAnn Tyler, pochodzi z Georgii.
LuAnn omal się nie zadławiła gwałtownie wciągniętym w płuca powietrzem. Nie próbowała nawet kryć przerażenia.
Zadowolony z siebie Thomas Donovan nachylił się jeszcze niżej. Jego usta znalazły się na poziomie jej ucha.
– LuAnn, chciałbym z tobą porozmawiać. To bardzo ważne i…
LuAnn wdepnęła błyskawicznie pedał gazu i gdyby Donovan nie odskoczył od samochodu, przejechałaby mu po stopach.
– Hej! – krzyknął za nią, ale BMW znikało mu już z oczu. Dopadł z pobladłą twarzą do swojego wozu, zapuścił silnik i pomknął w ślad za LuAnn.
Catherine Savage nie figurowała w spisie biura numerów w Charlottesville. Donovan byłby zaskoczony, gdyby było inaczej. Ktoś, kto ucieka przez tyle lat, nie podaje byle komu swojego numeru telefonu. Po głębokim namyśle postanowił skontaktować się z nią osobiście. Doszedł do wniosku, że będzie to wyjście, jeśli nie najlepsze, to na pewno bardziej skuteczne. Od tygodnia obserwował dom, zwrócił uwagę na zwyczajowe poranne przejażdżki LuAnn, i wybrał ten właśnie dzień na nawiązanie kontaktu. Co prawda o mało go przed chwilą nie przejechano, ale miał chociaż tę satysfakcję, że się nie mylił. Rzucenie w ciemno tego pytania było jedynym pewnym sposobem poznania prawdy. Teraz już wiedział. Catherine Savage to LuAnn Tyler. Wyglądała zupełnie inaczej niż na filmie wideo i zdjęciach sprzed dziesięciu lat, które oglądał. Poszczególne różnice były subtelne, żadna z nich drastyczna, ale w sumie zmieniały ją prawie nie do poznania. Gdyby nie wyraz jej twarzy i ta nagła ucieczka, Donovan wcale by nie pomyślał, że to ona.
Teraz wytężał wzrok, wpatrując się w drogę przed sobą. Szare BMW znikło mu przed chwilą z oczu za zakrętem. Nadal miało nad nim sporą przewagę, ale na krętej górskiej drodze jego mała i zwinniejsza honda szybko je dopędzała. Nie lubił się bawić w kamikadze. Wybiło mu to skutecznie z głowy kilka groźnych wypadków drogowych, które opisywał za młodu. Ale musi jej wytłumaczyć, o co mu chodzi. Musi ją skłonić, by go wysłuchała. I musi wyjaśnić tę historię. Nie po to przez kilka ostatnich miesięcy harował po dwadzieścia cztery godziny na dobę, by ją wytropić, żeby teraz znowu mu się wymknęła.
Matt Riggs zatrzymał się i znowu rozejrzał. Powietrze tu, w górze, było tak czyste, niebo tak błękitne, spokój i cisza tak nieziemskie, że znowu dziwił się samemu sobie, czemu tak długo zwlekał z ucieczką z wielkiego miasta do życia może nie tak ekscytującego, ale za to bliższego naturze. Po latach spędzonych w samym centrum milionowego, spiętego, coraz bardziej agresywnego tłumu stwierdzał teraz, że wyobrażenie sobie choć na parę chwil, że jest się samemu na świecie, przynosi większe, niż myślał, ukojenie. Miał już wyciągnąć z kieszeni plan posiadłości, by odczytać z niego długość jej linii granicznej, kiedy naraz cała nadzieja na popracowanie na łonie natury bezpowrotnie się rozwiała.
Obejrzał się szybko i poderwał do oczu lornetkę, żeby poszukać wzrokiem tego, co raptownie zburzyło ciszę poranka. Szybko zlokalizował źródło hałasu. W prześwicie między drzewami mignęły mu dwa samochody pędzące na pełnym gazie drogą prowadzącą od posiadłości. Przodem gnało duże, czterodrzwiowe BMW. Drugi samochód był mniejszy. Ten mały niedostatek mocy silnika nadrabiał na krętej drodze zwrotnością. Riggsowi przemknęło przez myśl, że przy tej prędkości oba wozy albo owiną się zaraz dookoła jakiegoś drzewa, albo skończą na dachach w przydrożnym rowie.
Dwie następne obserwacje, jakie poczynił przez lornetkę, sprawiły, że odwrócił się i co sił w nogach popędził do swojego pickupa.
Paniczny strach na twarzy kobiety prowadzącej BMW i oglądającej się co chwila za siebie oraz ponure zadowolenie na twarzy ścigającego ją mężczyzny wystarczyłyby ożywić uśpione instynkty, które pozostały mu z dawnych lat.
Bez sprecyzowanego planu działania, na którego obmyślenie nie miał zresztą czasu, zapuścił silnik. Zapinając pas bezpieczeństwa, wjechał na drogę. Zazwyczaj woził ze sobą strzelbę przeciwko wężom, ale dzisiaj zapomniał jej zabrać. Na skrzyni miał kilka łopat i łom, żywił jednak nadzieję, że sprawa nie zajdzie tak daleko.
Po chwili zobaczył przed sobą oba samochody wypadające z prywatnej drogi na główną szosę. Większy wziął zakręt prawie na dwóch kołach, mniejszy trzymał się tuż za nim. Jednak teraz, na prostej, można było w pełni wykorzystać trzysta ileś tam koni drzemiących pod maską BMW. Kobieta natychmiast oderwała się od prześladowcy na dobre dwieście jardów i odległość ta wzrastała z każdą sekundą. Riggs wiedział jednak, że nie potrwa to długo, bo szybko zbliżali się do zakrętu śmierci. Miał nadzieję, że kobieta o nim wie; jeśli nie, to BMW wypadnie za chwilę z drogi i jak armatnia kula wbije się w ścianę gęstego lasu. Ta wizja pomogła mu wreszcie sprecyzować plan działania. Dodał gazu. Pickup wyrwał do przodu i dogonił mniejszy samochód. Była to honda. Jej kierowca całą swoją uwagę skupiał najwyraźniej na BMW, bo nawet nie spojrzał na wyprzedzającą go lewą stroną półciężarówkę. Zauważył Riggsa dopiero, kiedy ten zajechał mu drogę i hamując gwałtownie, zwolnił do dwudziestu mil na godzinę. Pędząca przodem kobieta zerknęła we wsteczne lusterko i zobaczyła Riggsa toczącego bój o supremację na drodze z hondą. W jej oczach pojawiła się ulga. Riggs zaczął dawać jej znaki, żeby zwolniła. Trudno było stwierdzić, czy zrozumiała, o co mu chodzi. Pickup i honda zygzakowały na wąskiej szosie od pobocza do pobocza, raz po raz zbliżając się niebezpiecznie do stromego spadku po prawej. W pewnej chwili koło półciężarówki zabuksowało na żwirowym poboczu i Riggsowi przemknęło przez myśl, że już po nim. Z najwyższym trudem udało mu się odzyskać panowanie nad kierownicą. Kierowca hondy trąbił bez opamiętania, wychodził ze skóry, żeby go wyprzedzić. Ale Riggs wyniósł z dawnych lat doświadczenie w szybkiej jeździe i umiejętnie go blokował. Po minucie weszli w ostry zakręt niemal w kształcie litery V. Po prawej skała, po lewej niemal pionowe urwisko. Riggs zerknął z niepokojem w tę przepaść, szukając tam wzrokiem wraku BMW. Odetchnął z ulgą, nie dostrzegając go na dnie. Spojrzał znowu na wprost. Daleko w przodzie znikał właśnie za zakrętem tylny zderzak sedana. Ogarnął go podziw. Kobieta wzięła ten zakręt minimalnie tylko zwalniając, jeśli w ogóle zwolniła. Riggs, chociaż wlókł się dwadzieścia mil na godzinę, bynajmniej nie czuł się bezpiecznie. Cholera.
Sięgnął do schowka po telefon komórkowy. Miał już wybrać 911, kiedy honda, przechodząc do ofensywy, najechała na jego pickupa od tyłu. Telefon wyleciał mu z ręki i rozbił się o deskę rozdzielczą. Riggs zaklął, mocniej zacisnął dłonie na kierownicy, zredukował bieg i nie zważając na trykającą go raz po raz od tyłu hondę, zwolnił jeszcze bardziej. W końcu nastąpiło to, do czego zmierzał. Przedni zderzak hondy i wzmocniony tylny zderzak pickupa sczepiły się ze sobą. Usłyszał zgrzyt przekładni hondy, świadczący, że jej kierowca próbuje się od niego bezskutecznie oderwać. Riggs zerknął we wsteczne lusterko i zobaczył w nim odbicie sięgającej do schowka ręki mężczyzny. Wolał nie czekać, aż się wyjaśni, czy po broń, czy po coś innego. Dał po hamulcach, wrzucił wsteczny i oba pojazdy zaczęły się cofać. Patrzył z satysfakcją, jak mężczyzna z hondy prostuje się gwałtownie i chwyta w panice za kierownicę. Przed zakrętem Riggs zwolnił, a pokonawszy go, znowu przyśpieszył. Kiedy wyszli na prostą, ostro skręcił kierownicę w lewo i wpasował hondę bagażnikiem w przydrożną skałę. Siła uderzenia rozłączyła oba pojazdy. Kierowcy hondy nic się chyba nie stało. Riggs wrzucił bieg i pomknął w ślad za BMW. Kilka razy obejrzał się jeszcze za siebie, ale honda nie podjęła pościgu. Albo została unieruchomiona, albo kierowca dał za wygraną.