Выбрать главу

Lisa kiwnęła głową. Wstały i trzymając się za ręce, zeszły po schodach.

W holu czekał na nie Charlie.

– Oj, marnie coś dzisiaj rano wyglądamy.

– Mam klasówkę.

– Myślisz, że nie wiem? Do wpół do jedenastej powtarzałem z tobą wczoraj materiał. Masz go obkuty na blachę, bez dwóch zdań. No, biegnij po płaszczyk. Czekam w samochodzie przed wejściem.

– To mama mnie dzisiaj nie odwozi?

Charlie zerknął na LuAnn.

– Dzisiaj daję twojej mamie wolne. Poza tym będziemy mogli jeszcze raz powtórzyć sobie po drodze materiał na klasówkę, pasuje?

Lisa rozpromieniła się.

– Pasuje.

Kiedy się oddaliła, Charlie spojrzał z powagą na LuAnn.

– Podrzucę Lisę do szkoły, a potem przeprowadzę w miasteczku mały rekonesans – powiedział, zapinając płaszcz.

– Myślisz, że uda ci się znaleźć tego człowieka?

Charlie wzruszył ramionami.

– Może tak, może nie. To niewielka miejscowość, ale kryjówek w niej bez liku. Między innymi ż tego powodu tu się osiedliliśmy, prawda?

LuAnn kiwnęła głową.

– A co z Riggsem?

– Jego zostawię sobie na później. Gdybym teraz do niego poszedł, nabrałby jeszcze większych podejrzeń. Zadzwonię z samochodu, jeśli coś ustalę.

LuAnn patrzyła, jak Lisa z Charliem wsiadają do rangę rovera i odjeżdżają. Zatopiona w myślach, włożyła ciepłą kurtkę i wyszła na tyły domu. Minęła olimpijskich rozmiarów basen otoczony wykładanym kamiennymi płytami patio i wysokim na trzy stopy murkiem z cegły. O tej porze roku woda była spuszczona, a sam basen przykryty metalową pokrywą. Kort tenisowy miał być oddany do użytku w przyszłym roku. Oba rodzaje rekreacji mało LuAnn interesowały. Ze zrozumiałych względów nie wyniosła z dzieciństwa upodobania do bezmyślnego odbijania żółtej piłeczki ani moczenia się w chlorowanej wodzie. Ale Lisa była świetną pływaczką i tenisistką, a po zamieszkaniu w Wicken’s Hunt bardzo prosiła o ten kort. Jak przyjemnie żyć ze świadomością, że zabawi się w jednym miejscu na tyle długo, by planować budowę kortu tenisowego – pomyślała LuAnn.

Jedynym sportem, jaki LuAnn uprawiała podczas swoich wojaży po świecie, była jazda konna. I teraz zmierzała do stajni oddalonej o jakieś pięćset jardów od domu, otoczonej z trzech stron gęstym lasem. Wydłużonym krokiem szybko pokonała tę odległość. Do opieki nad terenem posiadłości i stajnią zatrudniała kilku ludzi, ale ci nie przyszli jeszcze do pracy. Wyciągnęła rząd z magazynku uprzęży i wprawnie osiodłała swoją klacz, którą po matce nazwała Joy. Zdjęła z wieszaka stetsona z szerokim rondem, skórkowe rękawiczki i dosiadła Joy. Miała ją już od kilku lat; klacz zwiedziła z nimi kilka krajów. Nie było to proste, ale wykonalne dla kogoś, kto nie musi się liczyć z kosztami. LuAnn ze swoją świtą przyleciała do Stanów samolotem. Joy przypłynęła tu statkiem.

Jednym z powodów, dla których zdecydowali się z Charliem na tę właśnie posiadłość, było mnóstwo szlaków do jazdy konnej, z czego niejeden pamiętał chyba jeszcze czasy Thomasa Jeffersona.

Ruszyła kłusem i wkrótce dom został daleko za nią. Zjeżdżała lekką pochyłością, z nozdrzy klaczy i z jej nosa buchały bliźniacze obłoczki pary. Minęła zakręt, szlak biegł przez gęsty las. Rześkość poranka pomagała zebrać myśli.

Nie rozpoznała tego mężczyzny. Znał jej prawdziwe nazwisko. Czy rozszyfrował ją ostatnio, czy też wiedział o niej od dawna, trudno było stwierdzić.

Nieraz myślała o powrocie do Georgii i wyznaniu całej prawdy, o zrzuceniu z piersi tego brzemienia. Nigdy jednak nie wprowadziła tych zamiarów w czyn, a to z oczywistych powodów. Owszem, zabiła tamtego mężczyznę w samoobronie, ale w uszach rozbrzmiewały jej wciąż słowa osobnika, który przedstawił się jej jako Tęcza. Uciekła, a zatem policja przyjęła to, co najgorsze. Na dodatek była teraz bardzo bogata, nikt więc by jej nie współczuł ani z nią nie sympatyzował. Zwłaszcza ludzie z jej rodzinnego miasteczka. Shirley Watson nie była tam wyjątkiem. Dochodził do tego fakt, że miała na sumieniu coś jeszcze. Klacz, na której jechała, ubranie, które miała na sobie, dom, w którym mieszkała, wykształcenie i obycie, jakie uzyskały przez te lata i ona, i Lisa, wszystko to opłacone zostało kradzionymi dolarami. Z punktu widzenia prawa podatkowego zaliczała się do największych aferzystów w dziejach. Gdyby zaszła taka konieczność, skłonna była za to wszystko odpokutować. Ale co z Lisa? Jak tamtego dnia na cmentarzu, rozbrzmiały jej w uszach wyimaginowane słowa Benny’ego Tylera: „Zrób to dla Dużego Tatusia. Czy ja cię kiedyś okłamałem, laleczko? Tatuś cię kocha”.

Zatrzymała Joy, ukryła twarz w dłoniach i myślała:

„Lisa, słoneczko, całe twoje życie to jedno wielkie kłamstwo. Urodziłaś się w lesie, w przyczepie kempingowej, bo na wydanie cię na świat gdzie indziej nie było mnie stać. Twój ojciec był obibokiem bez centa przy duszy i zamordowano go przez narkotyki. Ja pracowałam jako kelnerka w zajeździe dla ciężarówek w Rikersville w Georgii. Zabierałam cię ze sobą do pracy i upychałam pod bufetem. Zabiłam człowieka i uciekłam przed policją. Mamusia ukradła wszystkie te pieniądze, a było ich więcej, niż możesz sobie wyobrazić. Za te pieniądze kupione zostało wszystko, co teraz mamy. Czy mamusia cię kiedyś okłamała, laleczko? Mamusia cię kocha”.

LuAnn zsiadła powoli z klaczy, opadła na wielki głaz sterczący z ziemi i pogrążyła się w zadumie. Dopiero po paru minutach rozejrzała się błędnie dokoła.

Wstała, schyliła się i zaczerpnęła z ziemi garść kamyczków. Zaczęła ciskać nimi bezmyślnie w mały staw, posyłając coraz dalej gibkimi ruchami nadgarstka. Nie było już dla niej odwrotu. Nie miała do czego wracać. Za swoje nowe życie zapłaciła przerażająco wielką cenę. Fikcją była teraz cała jej przeszłość, a więc i przyszłości nie mogła być pewna. Jej codzienna egzystencja oscylowała pomiędzy lękiem, że na jaw wyjdzie jej rzeczywista tożsamość, a ogromnym poczuciem winy. Ale zrobi wszystko, by Lisa nie ucierpiała na skutek dawnych – i przyszłych – postępków swojej matki. Cokolwiek się stanie, jej córeczka nie będzie przez nią cierpiała.

Dosiadła znowu Joy i ruszyła kłusem. Zwolniła dopiero pod nisko wiszącymi gałęziami. Zatrzymała klacz na skraju szlaku i wpatrzyła się w kipiel wezbranego strumienia, który rwał wartkim nurtem przez jej posiadłość. Ulewne deszcze i topniejący w górach wczesny śnieg zmieniły tę łagodną zazwyczaj strugę w niebezpieczny potok. Wycofała Joy znad brzegu i ruszyła dalej.

Dziesięć lat temu, po wylądowaniu w Londynie, wsiedli od razu z Charliem i Lisa w samolot do Szwecji. Jackson nakreślił im szczegółową marszrutę na pierwszych dwanaście miesięcy i nie śmieli od niej odstąpić. Po sześciu miesiącach włóczęgi po zachodniej Europie osiedli na kilka lat w Holandii, by następnie wrócić do Skandynawii, gdzie wysoka, jasnowłosa kobieta nie wyróżniała się z tłumu. Potem mieszkali jakiś czas w Monako i w sąsiednich krajach. Ostatnie dwa lata spędzili w Nowej Zelandii, wiodąc tam spokojne, cywilizowane i nawet troszkę staromodne życie. Dla Lisy, chociaż znała biegle kilka języków, podstawowy był angielski. Pod tym względem LuAnn była stanowcza, bo choć tyle czasu spędziła poza granicami kraju, nadal czuła się Amerykanką.

Całe szczęście, że Charlie był wytrawnym podróżnikiem. To dzięki niemu kilkakrotnie uniknęli totalnej katastrofy. Z Jacksonem nie mieli żadnego kontaktu, ale oboje czuli, że ten wie, iż Charlie towarzyszy LuAnn. I dzięki Bogu, że przy niej był. LuAnn pozostawiona samej sobie zginęłaby w wielkim świecie. I teraz nie dałaby sobie bez niego rady. A Charlie się starzał. Wzdrygnęła się na myśl, że kiedyś może go zabraknąć. Że pewnego dnia odejdzie człowiek, który zna jej sekret i kocha zarówno ją, jak i Lisę. Charlie był im bezgranicznie oddany i kiedy dobiegnie kresu jego życie, kiedy otworzy się ta pustka… LuAnn odetchnęła głęboko.