Charlie zatrzymał się przy biurku i ostrożnie wysunął jedną z szuflad. Z leżących tam papierów również niczego się nie dowiedział. Podobny rezultat przyniosło przejrzenie zawartości pozostałych szuflad. Włączyłby komputer, ale jego znajomość obsługi tego cudu techniki była bliska zeru. Miał już przystąpić do przeszukiwania reszty domu, kiedy jego wzrok padł na samotne pudło stojące w przeciwległym kącie pokoju. Do niego też wypadało zajrzeć.
Uniósł pokrywę i policzkiem szarpnął mu niekontrolowany tik, a spomiędzy warg wyrwało się niemal bezgłośne: „Cholera”. Nogi się pod nim ugięły.
W pudle leżała pojedyncza kartka papieru z listą nazwisk. W oczy rzuciło mu się natychmiast nazwisko LuAnn. Większość pozostałych należała do ludzi, których Charlie również znał: Herman Rudy, Wanda Tripp, Randy Stith, Bobbie Jo Reynolds. Zwycięzcy loterii sprzed dziesięciu lat. Charlie opiekował się wtedy niemal wszystkimi z nich. Wiedział, że wszyscy wygrali fortunę przy pomocy Jacksona.
Przytrzymał się drżącą dłonią okiennego parapetu. Był przygotowany na znalezienie dowodu, że ten człowiek wie o związku LuAnn z morderstwami. Na odkrycie, że na jaw wyszedł loteryjny przekręt, przygotowany nie był. Mrówki przeszły mu po krzyżu.
Jak to możliwe?! Jak facet do tego doszedł?! Kim, u diabła, był?! Szybko nałożył pokrywkę na pudło i wyszedł z domu. Zamknął ze sobą drzwi i sprawdził, czy się zatrzasnęły. Wrócił do rangę rovera, usiadł za kierownicą i ruszył.
Donovan wracał drogą Dwudziestą Dziewiątą z Waszyngtonu. Był w trasie od blisko dwóch godzin. Spieszył się. Pilno mu było podjąć łowy. Zbliżając się do celu podróży, dodał jeszcze gazu. Przez całą drogę rozważał, jakie kolejne działania podejmie wobec LuAnn Tyler. Jak przyprze ją do muru, i to szybko. Jeśli jedno podejście nie zda egzaminu, wymyśli inne. Miał LuAnn Tyler na widelcu. Sprawdzało się powiedzenie, że o wytrzymałości całego łańcucha decyduje jego najsłabsze ogniwo. Tak, LuAnn – pomyślał – to ty jesteś tym przerdzewiałym ogniwem. Nie wywiniesz się. Spojrzał na zegarek. Niedługo będzie w chacie. Na fotelu pasażera leżał małokalibrowy pistolet. Nie lubił broni palnej, ale nie był głupi.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI
Riggs tylko przez moment widział twarz odjeżdżającego spod chaty Charliego, ale to mu wystarczyłoby nabrać pewności, że coś się musiało stać. Coś bardzo złego, Kiedy rangę rover zniknął mu z oczu, spojrzał znowu na chatę. Zajrzeć do niej czy nie? Mógłby tam znaleźć odpowiedź na wiele nurtujących go pytań. Miał już rzucić monetą, kiedy rozwój sytuacji kazał mu przywarować z powrotem za krzakami i podjąć rolę obserwatora.
LuAnn przywiązała Joy do drzewa w lesie, jakieś sto jardów od polanki, na której stała chata. Wynurzyła się z gęstwiny z właściwą sobie gracją. Przykucnęła na skraju lasu i rozejrzała się czujnie. Riggs, pomimo że ukryty za krzakami, poczuł się nagi pod jej bystrym spojrzeniem.
Pobiegła wzrokiem w kierunku drogi. Czy wiedziała, że Charlie tu był i już odjechał? Prawdopodobnie nie. Jednak z jej twarzy nie dało się niczego wyczytać.
Przez jakiś czas obserwowała uważnie chatę, a potem podkradła się do szopy. Zajrzała przez to samo okienko, co wcześniej Charlie, i zobaczyła hondę. Zgarnęła z parapetu trochę brudu i kurzu i zamazała szybę w miejscu przetartym przez Charliego. Riggs obserwował jej poczynania z rosnącym podziwem. Chyba nawet jemu nie przyszłoby to do głowy. Charlie w każdym razie nie pomyślał o tym.
LuAnn skierowała teraz swą uwagę na dom. Stała z rękami w kieszeniach kurtki. Wiedziała teraz, że Charlie już tu był i odjechał. Powiedziało jej to brudne okienko szopy. Wydedukowała również, że nie zabawił tutaj długo, bo chociaż jechał samochodem i wyruszył przed nią, ona miała bliżej i przez całą drogę ostro poganiała Joy. Skoro już go tu nie ma, to albo nic nie znalazł, albo odkrył coś bardzo ważnego. Przeczucie mówiło jej, że w grę wchodziło raczej to drugie. Może by tak wrócić do domu? Tam się wszystkiego dowie. Tak byłoby najrozsądniej, ale LuAnn obiegła jednak dom i chwyciła za gałkę u drzwi frontowych. Ani drgnęły. W odróżnieniu od Charliego nie była na taką okoliczność przygotowana, musiała więc poszukać innej drogi. Znalazła ją na tyłach chaty. Pod jej silnymi szarpnięciami okno w końcu ustąpiło. Wśliznęła się przez nie do środka.
Zsunęła się cicho z parapetu na podłogę i natychmiast przykucnęła. Widziała stąd kuchnię. Słuch miała tak wyostrzony, że gdyby w chacie ktoś był, usłyszałaby z pewnością jego oddech. Ruszyła na palcach i zatrzymała się w progu pomieszczenia, które było chyba jadalnią, ale urządzono w nim gabinet. Patrzyła szeroko otwartymi oczami na wycinki przypięte do korkowej tablicy. Sunąc wzrokiem po pokoju, czuła, że tu chodzi o coś więcej niż zwyczajny szantaż.
– Ożeż ty. – Z tymi słowami na ustach Riggs przypadł do ziemi i wlepił przerażony wzrok w chryslera, który pojawił się nie wiadomo skąd i mijał właśnie jego kryjówkę. Od razu rozpoznał mężczyznę za kierownicą, pomimo że ten zgolił brodę. Niewiele myśląc, porwał strzelbę i puścił się pędem do swojego cherokee.
Usłyszawszy nadjeżdżający samochód, LuAnn umknęła w głąb chaty. Ostrożnie wysunęła głowę ponad parapet i serce jej stanęło.
– Cholera!
Chrysler wyjechał zza węgła i zatrzymał się za chatą. Kierowca wysiadł i skierował się do tylnych drzwi. W prawej ręce trzymał pistolet. LuAnn zaczęła się cofać, rzucając na wszystkie strony zrozpaczone spojrzenia. Nie dostrzegała niestety żadnej drogi ewakuacji. Drzwi frontowe były zamknięte i gdyby zaczęła się z nimi szarpać, mężczyzna by ją usłyszał. Na ucieczkę przez okno nie było czasu. Chata była tak mała, że jeśli zostanie na parterze, mężczyzna na pewno ją zobaczy.
Donovan wsunął klucz w zamek. Gdyby zajrzał do środka przez szybkę w drzwiach, natychmiast zauważyłby LuAnn. Pchnął drzwi.
LuAnn wsunęła się tymczasem do jadalni i miała już wbiec po schodach na piętro, by tam szukać drogi odwrotu, kiedy ciszę rozdarł nagle przeraźliwy, powtarzający się ryk samochodowego klaksonu. Chyba gdzieś włączył się autoalarm. Podpełzła na czworakach z powrotem do okna i wyjrzała. Donovan znikał właśnie za węgłem chaty. Biegł na podwórko przed domem.
LuAnn nie traciła czasu. Wyskoczyła szczupakiem przez to samo okno, którym dostała się do środka, przekoziołkowała po ziemi, zerwała się na nogi i pobiegła. Dopadła do szopy i przykucnęła za nią. Klakson wciąż wył. W paru susach dopadła drugiego węgła szopy i wyjrzała. Donovan, wymachując pistoletem, oddalał się drogą w kierunku źródła hałasu.
Omal nie krzyknęła, bo naraz czyjaś dłoń ścisnęła ją za ramię.
– Gdzie twój koń? – Głos Riggsa był opanowany i spokojny.
Obejrzała się. Strach ulotnił się tak samo szybko, jak się pojawił.
– Jakieś sto jardów stąd. – Wskazała ruchem głowy na leśny gąszcz. – To alarm w twoim wozie?
Riggs kiwnął głową. W ręce trzymał kluczyki od swojego samochodu. Spoglądając na przemian to za oddalającym się Donovanem, to w kierunku, w którym mieli uciekać, Riggs wstał i pociągnął za sobą LuAnn.
– Do biegu, gotowi, start!
Wypadli z kryjówki i popędzili przez otwartą przestrzeń. Riggs, który biegł, nie odrywając wzroku od pleców Donovana, potknął się o korzeń i runął jak długi. Padając, nacisnął przypadkowo palcem przycisk wyłączania alarmu na kółku z kluczykami. Donovan zatrzymał się jak wryty, odwrócił na pięcie i zobaczył ich. LuAnn pomogła Riggsowi pozbierać się z ziemi i po chwili zniknęli między drzewami. Donovan, wywijając pistoletem, rzucił się za nimi w pogoń.