Выбрать главу

LuAnn siedziała na brzegu łóżka córki i bezwiednie ugniatała palcami rąbek prześcieradła.

– Mam w tych sprawach dobre wyczucie.

– Naprawdę? To może mi zdradzisz, co ci ono podpowiada.

– Kiedy on tu znowu przyjdzie?

LuAnn odetchnęła głęboko.

– Liso, być może będziemy musiały wkrótce wyjechać.

Ta nagła zmiana tematu zbiła Lisę z tropu. Uśmiech spełzł jej z twarzy.

– Wyjechać?! Dokąd?!

– Trudno powiedzieć. To na razie nic pewnego. Naradzamy się jeszcze z wujkiem Charliem.

– Mnie też bierzecie pod uwagę w tych swoich naradach?

Obcy ton w głosie córki zmroził LuAnn.

– O czym ty mówisz?

– Ile razy się przeprowadzaliśmy przez ostatnie sześć lat? Osiem? Tyle mniej więcej pamiętam. Nie wiadomo, ile było tych przeprowadzek wcześniej, kiedy byłam jeszcze malutka. To nie fair. – Na policzki Lisy wystąpił rumieniec, głos jej drżał.

LuAnn otoczyła ją ramieniem.

– Słoneczko, ja nie powiedziałam, że to już postanowione. Powiedziałam tylko, że być może.

– Wszystko jedno. Jak nie teraz, to może za miesiąc oświadczysz: „Przeprowadzamy się”, i nie będzie dyskusji.

LuAnn zagłębiła twarz w długich, puszystych włosach Lisy.

– Wiem, że ci z tym ciężko, dziecko.

– Nie jestem już dzieckiem, mamo. I naprawdę chciałabym się wreszcie dowiedzieć, przed czym uciekamy.

– Przed niczym nie uciekamy. Niby przed czym mielibyśmy uciekać?

– Miałam nadzieję, że ty mi to powiesz. Podoba mi się tutaj, nie chcę wyjeżdżać, i jeśli nie wyjaśnisz mi, dlaczego musimy to zrobić, nie wyjadę.

– Liso, masz dopiero dziesięć lat i pomimo całej swojej inteligencji i dojrzałości jesteś jeszcze dzieckiem. A więc twoje miejsce jest przy mnie.

Lisa odwróciła głowę.

– Ustanowiłaś dla mnie fundusz powierniczy?

– Tak, czemu pytasz?

– Bo kiedy skończę osiemnaście lat, kupię sobie własny dom i będę w nim mieszkała aż do śmierci. A ciebie nigdy do siebie nie zaproszę.

– Liso! – LuAnn poczerwieniała.

– Zobaczysz. I znajdę sobie przyjaciół, i będę robiła, co zechcę.

– Liso Mario Savage, zwiedziłaś cały świat. Widziałaś tyle, ile inni ludzie nie zobaczą przez całe życie.

– Wiesz co?

– Co?

– Bez wahania zamieniłabym się z nimi teraz miejscami. – Lisa położyła się na łóżku i przykryła się aż po głowę kocem. – I chcę być teraz sama.

LuAnn chciała coś jeszcze powiedzieć, ale zrezygnowała. Przygryzając mocno wargę, wybiegła na korytarz, wpadła do swojego pokoju i rzuciła się na łóżko.

Wszystko się rozłaziło jak zetlały materiał. Czuła to. Wstała, wbiegła do łazienki i puściła natrysk. Rozebrała się szybko, weszła pod strugi parującej wody, oparła się o ścianę i zamknąwszy oczy, usiłowała sobie wmówić, że wszystko będzie dobrze, że Lisie do rana przejdzie, że znowu będzie kochającą córeczką. Nie była to ich pierwsza poważna scysja. Lisa nie tylko fizycznie przypominała matkę; odziedziczyła również po niej niezależność i upór. Po paru minutach LuAnn uspokoiła się i poddała kojącemu działaniu wody.

Otwierając znowu oczy, myślała już o czymś innym. Matthew Riggs miał ją chyba teraz za wariatkę. Zakłamaną wariatkę. Niezła kombinacja cech, jeśli chce się robić na kimś wrażenie. Ale ona nie chciała na nim wywierać wrażenia. Było jej tylko żal tego człowieka, bo dwukrotnie ryzykował dla niej życie i dwukrotnie odpłacono mu za to niewdzięcznością. Był bardzo atrakcyjnym mężczyzną, ale ona nie szukała partnera. Tego by jeszcze brakowało. Chyba już nigdy z nikim się nie zwiąże. Bałaby się rozmawiać ze strachu, że niechcący się zdradzi. Jednak nie potrafiła odgonić od siebie myśli o Matcie Riggsie. Bardzo przystojny mężczyzna. Silny, prawy, odważny. On też nosił w sercu jakąś tajemnicę. I cierpienie. Zaklęła głośno na myśl, iż jej życie jest aż tak nienormalne, że nie może się z nim nawet zaprzyjaźnić.

Namydlała ciało gwałtownymi ruchami, rozładowując w ten sposób swoją frustrację. I brutalny nacisk własnych dłoni na skórę coś jej nagle uświadomił. Ostatnim mężczyzną, z którym spała, był Duane Harvey. Od tamtego czasu minęło już dziesięć lat. Kiedy przesuwała palcami po piersiach, przed oczyma stanęła jej znowu twarz Riggsa. Potrząsnęła gniewnie głową, zacisnęła mocno powieki i wsparła się czołem o ścianę kabiny natryskowej. Kafelki były mokre i ciepłe. Trwała w tej pozycji, chociaż przez głowę przemykały jej niebezpieczne skojarzenia. Ta wilgoć. To ciepło. To poczucie bezpieczeństwa. Myśląc wciąż o Matcie Riggsie, niemal nieświadomie zsunęła dłonie na talię, potem na pośladki. Oczy miała mocno zaciśnięte. Palce prawej dłoni prześlizgnęły się na brzuch. Oddychała coraz głośniej. Z ust wyrwał się cichy jęk. Wielka łza potoczyła się po policzku, ale zaraz zmyła ją woda. Dziesięć lat. Dziesięć – cholernych lat. Palce obu dłoni stykały się teraz, zachodziły na siebie jak tryby zegara. Powoli, metodycznie, niezawodnie. Tam i z powrotem… Wyprostowała się tak gwałtownie, że o mało nie uderzyła głową o natrysk.

– Boże, LuAnn! – krzyknęła do siebie. Zakręciła wodę i wyszła spod natrysku. Usiadła na klapie sedesu i zwiesiła głowę między kolana. Powoli dochodziła do siebie. Mokre włosy lgnęły do długich, nagich nóg. Ociekająca z niej woda tworzyła kałużę na posadzce. Z poczuciem winy w oczach spojrzała na kabinę natryskową. Napięła mięśnie pleców, żyły na rękach nabrzmiały. To trudne. Bardzo trudne.

Wstała chwiejnie, wytarła się i wyszła z łazienki.

W luksusowo urządzonej sypialni wisiał zegar, który dostała od matki. Jego tykanie koiło nerwy. Jakie to szczęście, że przed laty zdążyła go wepchnąć do torby, zanim zaatakował ją w przyczepie tamten mężczyzna. Do dzisiaj lubiła słuchać nocami odgłosów, jakie wydaje. Gubił je co trzecie bicie, a o piątej po południu emitował dźwięk kojarzący się z lekko przydepniętymi cymbałami. Zużyte tryby, sprężyny, cały mechanizm, jednak dla niej ten zegar był jak stary przyjaciel grający na sfatygowanej gitarze, która nie brzmi już tak idealnie, jak powinna, ale uspokaja, przynosi poczucie komfortu.

Wciągnęła spodnie i wróciła do łazienki, żeby wysuszyć włosy. Z lustra spojrzała na nią kobieta na krawędzi. Czego? Prawdopodobnie załamania. Może pora odwiedzić psychiatrę? Podjąć jakąś kurację? – pytała bezgłośnie swojego odbicia w lustrze. Nie, psychoterapia nie wchodzi w grę. Jak zwykle musi się z tym uporać sama.

Przesunęła palcem po bliźnie na policzku, wyczuwając każdy kontur poszarpanej, uszkodzonej skóry i przeżywając na nowo bolesne zdarzenia z przeszłości. Nigdy nie zapomnisz – mówiła sobie. – To wszystko fałsz. Kłamstwo.

Wysuszyła włosy i chciała już wrócić do sypialni, by znowu rzucić się tam na łóżko, kiedy przypomniały się jej słowa Lisy. Nie, nie może przeżywać przez całą noc tej urazy i gniewu. Musi jeszcze raz porozmawiać z córką. A przynajmniej spróbować. Tak, pójdzie zaraz do niej.

– Witaj, Lu Ann.

Jakby ktoś zdzielił ją obuchem w głowę. Przytrzymała się framugi, bo nogi się pod nią ugięły. Patrzyła na niego ze zmartwiałą twarzą. Nie potrafiła dobyć z siebie głosu.

– Dawno się nie widzieliśmy. – Jackson odszedł od okna i usiadł na krawędzi łóżka.

Jego nonszalancja uwolniła wreszcie LuAnn z okowów bezwładu.

– Jak pan tu, u diabła, wszedł?

– Nieważne.

Dobrze znała ten głos i ten ton. Odżyły wspomnienia sprzed lat.