– Wierzę ci. Ale teraz jest szeryfem. Prawdopodobnie uznał, że najlepszy sposób na uniknięcie kłopotów z policją to samemu zostać policjantem.
– Rozmawiałeś z nim?
Donovan kiwnął głową.
– Twierdzi, że cała rodzina nigdy nie zapomni biednego Duane’a i nie przejdzie do porządku dziennego nad jego przedwczesną śmiercią. Powiedział mi, że ten handel narkotykami rzuca cień na całą rodzinę. A pieniądze, które im wysłałaś? Zamiast ugłaskać, jeszcze bardziej ich rozjątrzyły. Uznali to za formę przekupstwa. To znaczy, przyjęli je i w ogóle, ale nadal im śmierdzą, przynajmniej zdaniem słynnego Billy’ego Harveya.
Powiedział mi, że śledztwo nadal trwa, a on sam nie spocznie, dopóki LuAnn Tyler nie stanie przed sądem. O ile zdołałem się zorientować, według niego to ty handlowałaś narkotykami, bo chciałaś uciec od Duane’a i szarego życia. Duane próbował ci to wyperswadować, a wtedy zamordowałaś i jego, i tego drugiego, rzekomo twojego wspólnika.
– Przecież to stek bzdur.
Donovan wzruszył ramionami.
– My oboje to wiemy. Ale decydować będzie ława przysięgłych złożona z twoich krajanów z Rikersville. – Urwał, by obrzucić pełnym uznania spojrzeniem jej elegancki strój. – Czy może raczej z twoich byłych krajanów. Nie radziłbym ubierać się tak na rozprawę. Z miejsca miałabyś wszystkich przeciwko sobie. Duane od dziesięciu lat wącha kwiatki od spodu, a ty przez ten czas żyłaś sobie na wysokiej stopie niczym sama Jackie O. Dla tamtejszych prostych ludzi to płachta na byka.
– Jakbym nie wiedziała. – Zawiesiła na moment głos. – A więc w tym rzecz? Jeśli nie zgodzę się mówić, wydasz mnie Billy’emu Harveyowi?
Donovan poklepał dłonią deskę rozdzielczą.
– Może cię zaskoczę, ale ta sprawa nic a nic mnie nie obchodzi. Jeśli nawet zabiłaś tego człowieka, to zrobiłaś to w samoobronie. Koniec, kropka.
LuAnn zsunęła ciemne okulary na czoło i spojrzała na niego.
– To o co ci chodzi?
Nachylił się do niej i uniósł porozumiewawczo brwi.
– O loterię.
– O jaką loterię? – spytała bez mrugnięcia powieką LuAnn.
– O tę, na której przed dziesięcioma laty wygrałaś sto milionów dolarów.
– No więc?
– No więc jak to zrobiłaś?
– Jak to jak? Wypełniłam kupon i okazało się, że trafiłam.
– Nie to miałem na myśli. Pozwól, że naświetlę ci pokrótce sprawę. Nie będę się wdawał w techniczne szczegóły, ale prześledziłem dalsze losy wszystkich, którzy wygrali na loterii w ciągu ostatnich kilku lat. Stwierdziłem, że dziewięciu na dwunastu zwycięzców z każdego roku ogłasza z czasem bankructwo. Bach, bach, można według tego nastawiać zegar. Potem natknąłem się na dwanaścioro po kolei zwycięzców, którym udało się jakoś umknąć plajty, i w tej wyróżniającej się grupie byłaś ty. No, jak to możliwe?
Wzruszyła ramionami.
– A skąd ja mam wiedzieć? Moim majątkiem zarządzają fachowcy. Może tamci też takich mają.
– Przez dziewięć z dziesięciu lat nie odprowadzałaś podatków od swoich dochodów. To też się chyba przyczyniło.
– Skąd o tym wiesz?
– Mówiłem ci już, że dotrzeć można do każdej informacji. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie i jak szukać. Ja wiem.
– Musiałbyś o tym porozmawiać z ludźmi, którzy zajmują się moimi finansami. Podróżowałam przez te dziewięć lat po świecie. Być może dochody, jakie w tym czasie osiągnęłam, nie podlegały opodatkowaniu w Stanach.
– Wątpię. Napisałem wystarczająco dużo artykułów na tematy finansowe, by się orientować, że Wuj Sam ściąga podatek, z czego i kogo się da. Nikomu nie popuści.
– No to dzwoń do urzędu podatkowego i donieś na mnie.
– Widzę, że się nie rozumiemy. Ja szukam materiału.
– Materiału?
– Tak. Zapomniałem ci powiedzieć, dlaczego cię odwiedziłem. Nazywam się Thomas Donovan. Prawdopodobnie nie słyszałaś o mnie, wiedz zatem, że od trzydziestu lat jestem dziennikarzem „Washington Tribune” i dodam nieskromnie, że cholernie dobrym dziennikarzem. Jakiś czas temu postanowiłem napisać artykuł o loterii krajowej. Osobiście uważam ją za farsę. Za jej pośrednictwem rząd ograbia najuboższych. Wabiąc tą marchewką, kusząc reklamami, nakłania ludzi do topienia rent z ubezpieczenia społecznego w grze, w której szanse wygrania są jak jeden do iluś tam milionów. Przepraszam, że się tak zaperzam, ale piszę tylko o sprawach, w które czuję się emocjonalnie zaangażowany. Tak czy inaczej, początkowo zamierzałem zdemaskować w moim artykule mechanizm wysysania wygranych pieniędzy z biedaków, do których szczęście się uśmiechnęło. No wiesz, rozmaitej maści kanciarze proponujący rzekomo opłacalne inwestycje, ludzie podsuwający jeden plan pomnożenia majątku po drugim, a rząd patrzy na ich proceder przez palce. A kiedy loteryjny zwycięzca podupada finansowo tak, że nie ma z czego płacić podatków, wkracza urząd podatkowy i oskubuje go do ostatniego centa, zostawiając biedniejszym, niż był przed odebraniem wygranej. Dobry temat i trzeba go poruszyć. Kiedy jednak zacząłem zbierać materiały, natknąłem się na ciekawą zbieżność losów zwycięzców loterii z roku, w którym i ty wygrałaś. Żaden z nich nie stracił z wygranej ani centa. Mało tego, sądząc z wysokości podatków, jakie odprowadzają, są teraz jeszcze bogatsi. O wiele bogatsi. Namierzyłem więc ciebie, no i jestem. Czego chcę, pytasz? To proste. Prawdy.
– A jeśli jej ode mnie nie usłyszysz, wyląduję w więzieniu w Georgii, tak? Sugerowałeś to przez telefon.
Donovan spojrzał na nią gniewnie.
– Przed ukończeniem trzydziestego piątego roku życia miałem już w dorobku dwa Pulitzery. Pisałem o Wietnamie, Korei, Chinach, Bośni, Afryce Południowej. Dwa razy byłem ranny. Całe życie strawiłem na uganianiu się po świecie od jednego punktu zapalnego do drugiego. Jestem uczciwym człowiekiem. Nie zamierzam cię szantażować. To nie w moim stylu. Powiedziałem ci tak przez telefon, bo inaczej nie chciałabyś się ze mną spotkać. Jeśli szeryf Billy cię dopadnie, to z pewnością nie z moją pomocą. Osobiście mam nadzieję, że nigdy mu się to nie uda.
– Dziękuję.
– Jeśli nie powiesz mi prawdy, to znajdę ją gdzie indziej. Tak czy inaczej napiszę ten artykuł. Ale jeśli nie usłyszę twojej wersji całej tej historii, to nie gwarantuję, jak cię w nim przedstawię. Jeśli zaś zgodzisz się ze mną porozmawiać, to mogę ci zagwarantować jedno: że uwzględnię w artykule twoją wersję. Jeśli złamałaś w jakiś sposób prawo, to z mojej strony nic ci nie grozi. Nie jestem gliną ani sędzią. – Urwał i spojrzał na nią wyczekująco. – To jak będzie?
Milczała przez kilka minut, nie odrywając oczu od drogi. Donovan widział, że toczy ze sobą wewnętrzną walkę. W końcu spojrzała na niego.
– Powiedziałabym ci prawdę. Boże, jak ja pragnę z kimś o tym porozmawiać. – Odetchnęła spazmatycznie. – Ale nie mogę.
– Dlaczego?
– Już teraz grozi ci wielkie niebezpieczeństwo. Gdybym ci powiedziała, nie byłoby dla ciebie ratunku.
– Przestań, LuAnn. Nieraz już znajdowałem się w niebezpieczeństwie. Taki mam zawód. Co mi grozi i z czyjej strony?