Masters poprawił się nerwowo na krześle i zapalił papierosa. W chwilę potem nieomal zerwał się na równe nogi. Przy Romanellu znaleziono bilet kolejowy. Romanello był w Georgii i wrócił do Nowego Jorku tym samym pociągiem co LuAnn, chociaż podróżowali w innych przedziałach. Czyżby coś ich łączyło? Dysponując zasobem zebranych przed laty informacji, doświadczony agent zaczynał kojarzyć na nowo fakty. Może to i dobrze, że tyle lat nie zajmował się sprawą. Patrzył na nią teraz z zupełnie nowej perspektywy.
Przebrnął przez akta LuAnn Tyler, obejmujące również dokumentację loteryjną. Wygrywający kupon złożony został w sklepie w Rikersville w stanie Georgia, prawdopodobnie przez LuAnn Tyler, w dniu popełnienia morderstw w przyczepie. Dziewczynie nie brakowało tupetu, skoro po dokonaniu podwójnego morderstwa zatrzymała się jeszcze, by spróbować szczęścia na loterii – pomyślał Masters. Wygrywający kupon zgłoszono do weryfikacji w pierwszą środę po ciągnieniu, które odbyło się w Nowym Jorku. Kobietę pasującą do rysopisu LuAnn Tyler widziano w towarzystwie Romanella w piątek wieczorem. A konferencja prasowa, na której ogłoszono oficjalnie, że zwyciężczynią została LuAnn, odbyła się w sobotę. Jednak z danych Amtraka i z biletu znalezionego przy zwłokach Romanella wynikało, że Tyler i Romanello wsiedli do pociągu do Nowego Jorku w poprzednią niedzielę, czyli na miejscu byli w poniedziałek. Znaczyłoby to, że LuAnn wybrała się do Nowego Jorku, nie wiedząc jeszcze, że wygrała na loterii. Czyżby, uciekając przed oskarżeniem o morderstwa, upatrzyła sobie Nowy Jork na kryjówkę na chybił trafił, a tylko przypadek sprawił, że akurat wtedy wygrała sto milionów zielonych? Jeśli tak, to jest chyba największą pod słońcem szczęściarą. George Masters nie wierzył w aż takie pomyślne zbiegi okoliczności. Zaczął wyliczać fakty na palcach. Morderstwa. Rozmowa telefoniczna. Złożenie kuponu loteryjnego. Wyjazd pociągiem do Nowego Jorku przed ogłoszeniem wyników ciągnienia. LuAnn Tyler wygrywa na loterii. Romanello ma sprzeczkę z Tyler. Romanello umiera. LuAnn Tyler, dwudziestolatka z dzieckiem na ręku, po siedmiu klasach szkoły podstawowej, wymyka się z obławy policyjnej i znika bez śladu. Nie mogło jej się to udać bez niczyjej pomocy – zdecydował Masters. Wszystko to było z góry zaplanowane. A z tego wynika jeden wniosek. Masters ścisnął mocno poręcze krzesła.
LuAnn Tyler wiedziała, że wygra na loterii.
Na tę myśl posępnolicym agentem FBI wstrząsnął dreszcz podniecenia. Nie mógł uwierzyć, że nie wpadł na to przed dziesięciu laty, z drugiej jednak strony, jak taka możliwość mogła mu wtedy przyjść do głowy? Szukał tylko i wyłącznie potencjalnej morderczyni. Poza tym wówczas nie wiedział jeszcze o Romanellu.
Nie był aż tak stary, żeby pamiętać loteryjne oszustwa z ubiegłego stulecia, ale skandale na tym tle z lat pięćdziesiątych już pamiętał. Jednak tamte były śmiechu warte w porównaniu z aferą, która się teraz kroiła.
Przed dziesięcioma laty ktoś ustawił Loterię Stanów Zjednoczonych. Przynajmniej jedno ciągnienie, być może więcej. O implikacjach aż strach było pomyśleć. Zyski z tej loterii rząd federalny przeznaczał na finansowanie mnóstwa programów, programów tak teraz upolitycznionych, że przerwanie ich byłoby praktycznie niemożliwe. Ale skoro źródło tych pieniędzy zostało skażone, to co będzie, jeśli dowie się o tym naród amerykański?
Na tę myśl Mastersowi zaschło w ustach. Nalał sobie wody ze stojącej na biurku karafki i popił nią dwie aspiryny, by zdusić w zarodku narastający ból głowy. Poprawił się na krześle i sięgnął po słuchawkę.
– Połączcie mnie z dyrektorem – rzucił.
Opadł na oparcie i czekał na połączenie. Wiedział, że sprawa oprze się w końcu o Biały Dom. Ale najpierw dyrektor musi porozmawiać z prokuratorem generalnym. Ten zadecyduje, czy poinformować prezydenta. Jeśli to prawda, zrobi się smród, jakiego najstarsi ludzie nie pamiętają.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIĄTY
Jackson siedział znowu w swoim hotelowym pokoju, wpatrzony w ekran laptopa. LuAnn już kilka razy spotkała się z Riggsem, a wciąż się nie odzywa. Da jej jeszcze kilka godzin. Zawiódł się na niej. Nie założył jej podsłuchu w telefonie. Przeoczenie, którego teraz nie warto już naprawiać. Zaskoczyła go trochę, tak szybko wysyłając stąd Lisę. Współpracownik, któremu kazał obserwować każdy krok LuAnn, ruszył w ślad za Charliem i Lisa, Jacksonowi ubyła więc cenna para oczu. Nie wiedział więc jeszcze o spotkaniu LuAnn z Donovanem.
Zastanawiał się, czy nie ściągnąć posiłków na obstawienie wszystkich baz, ale zrezygnował z tego pomysłu. Zbyt wielu obcych kręcących się po miasteczku mogło wzbudzić podejrzenia. A tego w miarę możliwości chciał uniknąć. Zwłaszcza z uwagi na jokera, którego do tej pory nie rozpracował: Matta Riggsa. Przed chwilą przesłał odciski palców Riggsa do tego samego informatora i czekał teraz na odpowiedź.
Jacksonowi twarz się wydłużyła, kiedy na ekranie pojawiły się oczekiwane informacje. Właściciel odcisków palców nie nazywał się Matthew Riggs. W pierwszej chwili Jacksonowi przemknęło przez myśl, że przez pomyłkę zdjął w chacie odciski palców kogoś innego. Nie, to niemożliwe. Widział dokładnie, czego dotyka człowiek podający się za Matta Riggsa. Tutaj o pomyłce nie mogło być mowy. Postanowił sprawdzić drugie źródło ewentualnego nieporozumienia. Podniósł słuchawkę i wybrał numer.
– Było z tym trochę zachodu – powiedział jego rozmówca. – Najpierw próbowaliśmy normalnymi kanałami, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Zapytanie odesłane zostało chyba na wyższy poziom, a w końcu przyszła odpowiedź, że takich odcisków palców nie znaleziono.
– Ale zidentyfikowaliście tę osobę – zauważył Jackson.
– Tak, ale już innymi kanałami. – Jackson wiedział, że oznaczało to włamanie się do bazy danych. – Dopiero nimi udało nam się ściągnąć informacje, które panu przesłaliśmy.
– Nazwisko się nie zgadza, i mam tu, że on zmarł, a przecież żyje.
– Chwileczkę, chodzi o to, że standardowa procedura postępowania w przypadku śmierci jakiegoś przestępcy nakazuje zdjąć trupowi odciski palców i wysłać je do FBI celem zweryfikowania. Po weryfikacji wskaźnik tych odcisków – czyli ścieżka dostępu służąca do wyszukiwania ich w bazie danych – zostaje wykasowany. Rezultat jest taki, że w bazie danych nie ma odcisków palców żadnego zmarłego przestępcy.
– Jak więc wyjaśnicie to, co mi przed chwilą przesłaliście? Dlaczego ta osoba figuruje tam, chociaż rzekomo zmarła, i do tego pod fałszywym nazwiskiem?
– Cóż, moim zdaniem prawdziwe jest nazwisko figurujące w bazie danych, a fałszywe to, którego obecnie używa. Z faktu, że występuje tam jako zmarły, wynika, że federalnym zależy, by za takiego go uważano. Informacja ta przeznaczona jest zwłaszcza dla tych, którzy się nim interesują i mogą podejmować próby dostania się do ich bazy danych. Wiem, że Fedzi robili już takie numery.