– Po co?
Jackson wysłuchał odpowiedzi i powoli odłożył słuchawkę. Teraz to wszystko nabierało sensu. Patrzył w ekran. Daniel Buckman: Zmarł.
Niespełna trzy minuty po wyjściu LuAnn u Riggsa zadzwonił telefon. Wiadomość była krótka, ale zmroziła Riggsa.
– Ktoś nieupoważniony włamał się przed chwilą poprzez Zautomatyzowany System Identyfikacji Linii Papilarnych do pliku z twoimi odciskami palców. I był to ktoś znający się na rzeczy, bo zorientowaliśmy się dopiero po fakcie. Zachowaj szczególną ostrożność, badamy sprawę.
Riggs trzasnął słuchawką i porwał odbiornik. Z szuflady biurka zabrał dwa pistolety, dwa pełne magazynki i kaburę, którą przypiął sobie paskami do łydki. Większy pistolet schował do kieszeni, mniejszy do kabury i wybiegł do jeepa. Miał nadzieję, że LuAnn nie znalazła i nie wyrzuciła nadajnika, który zainstalował w jej samochodzie.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY SZÓSTY
LuAnn zadzwoniła z samochodu pod numer, który dał jej Jackson. Oddzwonił niecałą minutę później.
– Ja też jestem w tej chwili w drodze – powiedział. – Musimy porozmawiać.
– Zgłaszam się, jak pan sobie życzył.
– Słyszę. Pewnie masz mi wiele do powiedzenia.
– Nie sądzę, żebyśmy stali wobec jakiegoś poważnego problemu.
– O, doprawdy? Miło mi to słyszeć.
– Mam mówić czy nie? – warknęła LuAnn.
– Tak, ale nie przez telefon.
– Dlaczego?
– A dlaczego nie? – odparował. – Spotkamy się osobiście. Ja też mam informacje, które mogą cię zainteresować.
– Na jaki temat?
– Nie na jaki, lecz na czyj temat. Matta Riggsa. Jego prawdziwe nazwisko, prawdziwa przeszłość i coś jeszcze, co powinno cię skłonić do zachowania w kontaktach z nim szczególnej ostrożności.
– Może mi pan to powiedzieć od razu.
– Widzę, że mnie nie zrozumiałaś, LuAnn. Chcę się z tobą spotkać osobiście.
– Po co mam się z panem spotykać?
– Podam ci bardzo dobry powód. Po to, żebym w ciągu najbliższych trzydziestu minut nie znalazł Riggsa i nie zabił go. Utnę mu głowę i wyślę ci ją pocztą. Jeśli ostrzeżesz go przez telefon, to pojadę do twojego domu i pozabijam tam wszystkich od pokojówek po ogrodników, a następnie zrównam go z ziemią. Potem pojadę do ekskluzywnej szkoły twojej ukochanej córeczki i wyrżnę tam wszystkich do nogi. Możesz sobie dzwonić do woli, ostrzegać całe miasto, a ja zacznę zabijać kogo popadnie. To chyba wystarczający powód, żebyśmy się spotkali, prawda LuAnn? A może jeszcze ci mało?
– Gdzie i kiedy? – wykrztusiła LuAnn, przerażona tą werbalną jatką. Była pewna, że Jackson naprawdę jest do tego zdolny.
– Jak za starych dobrych czasów. A skoro już mowa o starych dobrych czasach, to może zabierzesz ze sobą Charliego. Jego też to dotyczy.
LuAnn odsunęła od siebie słuchawkę i patrzyła na nią tak, jakby chciała stopić ją wzrokiem wraz z człowiekiem po tamtej stronie linii.
– Nie ma go tutaj w tej chwili.
– No, no. A myślałem, że nie odstępuje cię na krok.
Coś w tonie jego głosu trąciło jakąś strunę w pamięci LuAnn. Nie bardzo wiedziała jaką.
– Nie jesteśmy sklejeni. Charlie ma własne życie.
Do czasu – pomyślał Jackson. Do czasu, tak jak i ty. Mam jednak pewne wątpliwości, naprawdę je mam.
– Spotkajmy się w chacie, w której uwił sobie gniazdko twój wścibski przyjaciel. Za trzydzieści minut. Zdążysz?
– W chacie za trzydzieści minut.
Jackson odłożył słuchawkę i odruchowo namacał nóż w kieszeni.
Oddalona dziesięć mil od niego LuAnn wykonała niemal identyczny ruch, odbezpieczając pistolet.
Zmierzch już zapadał, kiedy LuAnn skręcała w leśną, zasłaną liśćmi drogę. Było tu bardzo ciemno. Wjechała w głęboką kałużę powstałą podczas nocnej ulewy. Kiedy na przednią szybę prysnęła fontanna wody, aż podskoczyła. Zobaczyła przed sobą chatę. Zwolniła i zlustrowała wzrokiem teren. Żadnego samochodu, nikogo. Jackson pojawiał się i znikał jak duch. Zatrzymała BMW przed frontem rozpadającej się rudery i wysiadła. Przykucnęła, by przyjrzeć się podłożu. W tym błocku wszelkie ślady byłyby wyraźnie widoczne, ale ona ich nie dostrzegała.
Spojrzała na chatę. Był tam już, nie miała najmniejszych wątpliwości. Wyczuwała go, tak jak wyczuwa się bliskość wilgotnego, zapleśniałego grobu. Wzięła jeszcze jeden głęboki oddech i podeszła do drzwi.
Przekroczywszy próg, rozejrzała się po małym wnętrzu.
– Jesteś przed czasem. – Jackson wynurzył się z mrocznego kąta. Twarz miał tę samą co podczas ich pierwszego spotkania. Cenił sobie konsekwencję. Ubrany był w skórzaną kurtkę i dżinsy. Na głowie miał czarną narciarską czapkę, na nogach ciemne buty turystyczne. – Ale przynajmniej sama – dorzucił.
– Mam nadzieję, że pan też. – LuAnn przesunęła się nieco, żeby mieć za plecami ścianę, nie drzwi.
Jackson zauważył to i uśmiechnął się. Założył ręce na piersi, oparł się o ścianę i wydął wargi.
– No to składaj swój raport – powiedział.
LuAnn trzymała ręce w kieszeniach kurtki. Jedną ściskała kolbę pistoletu wymierzonego przez materiał w Jacksona. Musiał zauważyć wybrzuszenie.
– Dobrze pamiętam, jak się zarzekałaś, że nie potrafiłabyś zabić z zimną krwią – zakpił, przekrzywiając głowę.
– Od każdej reguły są wyjątki.
– Fascynujące, ale nie mamy czasu na przekomarzania. Raport.
LuAnn zaczęła mówić urywanymi zdaniami.
– Miałam spotkanie z Donovanem. Tym człowiekiem, który mnie śledził, Thomasem Donovanem. – Zakładała, że Jackson ustalił już tożsamość Donovana. W drodze tutaj zdecydowała, że najlepiej będzie mówić prawdę, a odchodzić od niej tylko w krytycznych momentach. Powinna w ten sposób zyskać wiarygodność w oczach Jacksona. – Jest dziennikarzem z „Washington Tribune”.
Jackson przykucnął i złożył ręce jak do pacierza. Nie spuszczał z niej wzroku.
– Dalej.
– Pisze artykuł o loterii. O dwanaściorgu zwycięzców sprzed dziesięciu lat – spojrzała na niego znacząco. – Wie pan, o których. Wszystkim świetnie się powodzi.
– No i?
– No i Donovan chce się dowiedzieć, dlaczego, bo z pozostałych zwycięzców większość splajtowała. Znaczny odsetek, tak powiedział. I na tym tle pańska dwunastka się wyróżnia.
Jackson dobrze ukrył irytację. Nie cierpiał niedoróbek, a ta była poważna. LuAnn przyglądała mu się uważnie. Czytała z jego twarzy ślady konsternacji. Podniosło ją to bardzo na duchu, ale nie był to czas na kontemplowanie tego odkrycia.
– Co mu powiedziałaś?
– Że ktoś z loterii polecił mi bardzo dobrą firmę inwestycyjną. Podałam mu nazwę tej, o której pan mi kiedyś wspominał. Zakładam, że jest legalna.
– Bardzo – odparł Jackson. – Przynajmniej z wierzchu. A inni?
– Powiedziałam Donovanowi, że nic mi o nich nie wiadomo, ale możliwe, że zostali skierowani do tej samej, co ja, firmy.
– Kupił to?
– Powiedzmy, że był rozczarowany. Chciał napisać artykuł o tym, jak bogaci wykorzystują biednych – wie pan, ktoś wygrywa na loterii, a potem dopadają go pasożytnicze firmy inwestycyjne, oskubują do czysta i musi ogłosić bankructwo. Powiedziałam mu, że ode mnie na pewno nie doczeka się potwierdzenia swojej tezy, bo bardzo dobrze sobie radzę.