Spodobała mi się prostota tego miejsca.
– Tak – powiedział Manny, podzwaniając przez chwilę kluczami, zanim mi je rzucił. Złapałam je w powietrzu bez patrzenia. – Wiem, przytulnie tu. Przykro mi, ale zabrakło czasu na zorganizowanie rzeczy dla ciebie, zresztą pomyślałem, że sama będziesz chciała wybrać sobie meble i inne wyposażenie.
Tłumaczył się. Jakie to dziwne.
– Jest ekstra – stwierdziłam. Otworzyłam najbliższe okno i zaczerpnęłam powietrza, które wniknęło do środka nad parapetem, pachnąc szałwią i wysokimi górami.
– Podrzucę ci jutro kilka katalogów. Możesz wybrać, co zechcesz. Także ciuchy. Chyba że wolisz, by Angela pojechała z tobą na zakupy.
Popatrzyłam na siebie.
– A czy coś jest nie tak z tym, co teraz mam na sobie?
Zamrugał.
– Nie. Tylko, hm, nie możesz nosić tych samych ubrań bez przerwy.
Wiedziałam o tym.
– Kupiłam kilka sztuk takich samych strojów. Wiem, że ubrania trzeba zmieniać i prać.
– Ale… czy wszystkie masz takie same?
– Tak. Pokręcił głową.
– Nienormalna z ciebie dziewczyna.
Nie byłam żadną dziewczyną. Jednak domyśliłam sic, że użył przenośni, i jakoś to przełknęłam.
Manny wyłożył na stolik całą zawartość tekturowej teczki.
– Książeczka czekowa. Pamiętasz, co ci mówiłem o bankomatach i o tym, że można z nich wypłacać tylko tyle, ile ma się na koncie? Z czekami jest tak samo. To, że ktoś ma czeki, nie oznacza jeszcze, że może je dowolnie wypisywać. A to twój numer telefonu. Numer lej komórki, więc powinnaś się go nauczyć na pamięć. – Wyjął z kieszeni jakieś różowe pudełeczko. – Daruj mi len kolor. Były tylko różowe. Zakupy robiłem w ostatniej chwili.
Róż mi się podobał.
– Jest okej. – Wzięłam to urządzenie w ręce i poczułam przepływającą przez nie energię. Moje dżinnowe zmysły były przytępione, ale z bliska wciąż potrafiłam wyczuć pracę jego mechaniki. – Jak to działa?
Pokazał mi. Zadzwoniłam do jego domu, wyjaśniając Angeli, że testujemy moją komórkę, a potem się rozłączyłam.
– Zwykle mówimy „do widzenia” na pożegnanie – rzucił Manny uszczypliwie.
– Po co?
– Z tego samego powodu, dla którego robimy prawie wszystko. Z grzeczności.
Zaczynałam to rozumieć. Wsunęłam różową komórkę do kieszeni.
– Manny…
Nie wypowiadałam wcześniej jego imienia, więc poruszył się, lekko zaniepokojony.
– Tak?
– Ja… – Gardło zacisnęło mi się wokół tych słów, ale jak mogłam przetrwać, gdybym się do tego nie przyznawała? – Muszę…
Zrozumiał w lot i wyciągnął do mnie rękę. Ujęłam ją, obejmując chłodnymi palcami jego, cieplejsze, i zaczerpnęłam mocy.
Przepłynęła przez niego złocistym strumieniem, powolna i słodka jak miód. Nie tak potężna jak ta, której użyczył mi Lewis, i wyczuwałam, że nie wystarczy mi jej na zbyt długo, a jednak i tak dobra. Wzięłam głęboki wdech, gdy jej ciepło rozeszło się we mnie, a świat zamigotał aurami w krótkim, kuszącym przebłysku tego, co poza nim, by następnie powrócić do ludzkiego wymiaru.
Nie przyszło mi to łatwo, ale puściłam jego rękę.
Manny się zachwiał. Złapałam go za ramię i pokierowałam w stronę łóżka, na którym usiadł i zgarbił się, dysząc ciężko.
– Przepraszam – powiedziałam. – Czy…?
– Nie. – Głos miał chrapliwy i nie patrzył na mnie. – Nie, nic mi nie jest. Poradziłaś sobie świetnie. Tylko że… to odczucie…
– Jest przykre – podsunęłam trzeźwo. Uniósł głowę i zdumiał mnie błysk w jego oczach.
– Nie. Bardzo miłe. O!
Zdałam sobie sprawę, że to może się okazać wyjątkowo niebezpieczne dla nas obojga.
Manny wyszedł wkrótce potem, przypominając mi o konieczności przekręcenia zamka w drzwiach. Zrobiłam to, choć taka zapora wydawała się bardzo krucha, i przeszłam się po mieszkaniu. Było faktycznie małe – pokój „mieszkalny”, kuchnia, jeszcze jeden pusty pokój i łazienka. Pootwierałam wszystkie okna. Ludziom podobało się życie w klatkach. Mnie – nie.
Po raz pierwszy, odkąd znalazłam się w ludzkiej skórze, zostałam sama. Sama jak palec.
Usiadłam po turecku na podłodze, z zamkniętymi oczami, i usiłowałam sobie przypomnieć, jak to jest być dżinnem. Wspomnienia, uwięzione w ludzkiej powłoce, ulatywały tak szybko. Moc od Manny'ego rezonowała w moim ciele, przepływając w powolnym, stabilnym tempie, i przez pewien czas nic poza tym się nie działo.
Aż poczułam, jak świat się porusza.
Coś się wydarzyło, coś złego, gdzieś na skraju mojej świadomości. I nie w powietrzu – tam operowali Strażnicy, panując nad mocami; nie, w powietrzu nic nie zaszło. Może w takim razie w żywiole ognia? Nie, nie wyczuwałam niczego i w tamtej sferze.
Owa zła rzecz przydarzyła się żywej istocie, a szeptała o tym moc, udzielona mi przez Manny'ego.
No i zdarzyła się tutaj.
Zerwałam się na równe nogi z otwartymi oczami, rozglądając się wokoło, by namierzyć właściwy kierunek. Tak, tam, na prawo ode mnie i niezbyt daleko…
Przekręciłam zamek, otworzyłam drzwi i wyszłam na korytarz, na którym, oprócz mojego mieszkania, były jeszcze dwa inne. Puls słabł, życie ulatywało.
Zbiegłam po schodach przez dwa piętra, znalazłam się na parterze i wyszłam za róg budynku.
Na ziemi leżało dziecko, a otaczała je grupka innych maluchów. Nikt nie dotykał leżącej osóbki i nie wyczuwałam w nikim złości. Tylko zmieszanie, rozbudzoną świadomość, że dzieje się coś złego.
Obok dziecka leżała machina – rower.
Ten dzieciak spadł z roweru.
– Rozstąpcie się – poleciłam dzieciom, które natychmiast rozbiegły się niczym spłoszone ptactwo. Uklękłam przy chłopcu, powoli przesuwając nad nim dłońmi, szukając miejsca, które doznało urazu; miejscem tym była jego czaszka.
Pękła kość. A mózg…
– Zawołajcie jego bliskich – powiedziałam, skupiona na tym, co robiłam.
– Kogo?
– Jego ojca! Matkę! – Z trudem wyszukiwałam właściwe słowa. – Rodziców.
Dwoje dzieci gdzieś pobiegło, wołając co tchu w płucach. Ostrożnie wsunęłam dłoń pod głowę chłopca, a pod miękkimi jak piórka włosami wyczułam wgłębienie w miejscu, którym uderzył czaszką o krawężnik. Ciepła krew spływała mi przez palce.
Potrzebowałam pomocy Manny'ego, ale on już pojechał, byłam więc zdana na siebie.
Dżinn we mnie powiedział: To wypadek. Tak się zdarza z żywymi stworzeniami. I skłonny był się pogodzić z takim stanem rzeczy.
Ale ludzka natura niemal krzyczała z bezsilnej wściekłości, zbyt głośno, by ją zlekceważyć.
Skupiłam w sobie resztkę mocy i skierowałam ją do czubków palców. Na tym dżinny znały się dobrze – na naturze rzeczy. Potrafiliśmy budować, umieliśmy niszczyć… i mogliśmy, od czasu do czasu, uzdrawiać, jeśli dysponowaliśmy odpowiednim zasobem sił, a rana była świeża i niezbyt rozległa.
Poczułam poruszenie kości, a chłopak wrzasnął. Krzyk ten przeszył mnie jak zimny metal, ale zacisnęłam zęby i nadal skupiałam się na swoim zadaniu, spajając uszkodzoną tkankę kostną. Potem skoncentrowałam się na zmniejszeniu obrzęku i naruszonej tkance mózgowej. Rozcięcie na skórze głowy uparcie krwawiło i sączył się z niego czerwony płyn, pomimo wydawanych przeze mnie mentalnych poleceń.
Na moich ramionach zacisnęły się dłonie, które odciągnęły mnie od wydzierającego się dziecka. Przewróciłam się, zaskoczona.
Stał nade mną mężczyzna, z zaciśniętymi pięściami i twarzą pociemniałą i zaczerwienioną z wściekłości.