Martwa.
Poczułam, że wstrzymuję powietrze w płucach. Mogłam zginąć. Nie uświadamiałam sobie tego, ponieważ dżinn nie myśli o podobnych rzeczach, o tym, że kruche ciało może łatwo ulec zniszczeniu. Naraz zrozumiałam, dlaczego Manny się wściekł.
Moc nabrała czerwonawego odcienia i podpełzła o kilkadziesiąt centymetrów, zmuszając bydło do cofnięcia się. Bez względu na to, czy zaryzykowalibyśmy podejście do bariery, czy też nie, groziło nam stratowanie, może nawet na śmierć, przez przerażone zwierzęta.
Moja była natura dżinna mogła ochronić mnie kolejny raz, ale wolałam się na nią nie zdawać, no i nie chciałam narażać życia Manny'ego.
Przeciągnęłam ręką po jego ramieniu i chwyciłam go za dłoń. Drgnął, a potem skinął głową, zaciskając mocno usta.
– Zróbmy to – powiedział.
– Razem – odparłam.
W porównaniu z rozgrzanym do białości gejzerem energii, którą dysponował Lewis Orwell, Manny był dość słaby, niemniej na tyle silny – i bystry – by pozwolić mi zaczerpnąć jego moc, całą, jaką dysponował. Dopiero kiedy ją wzmocniłam, trafiła do niego z powrotem. Pomyślałam, że dlatego właśnie ludzie czynili kiedyś z dżinnów własne sługi – ze względu na naszą umiejętność kondensowania, ukierunkowania i oczyszczania ich mocy w tak pełny sposób.
Wymagało to zaufania, którym Manny mnie obdarzył, rezygnując z kierowania swoim losem i składając go w moje ręce.
Uformowałam jego moc w ostrze, błyszczące niczym krawędź noża w sferze eterycznej. Spłaszczyłam je jeszcze bardziej, aż stało się cienkie jak szept i twarde jak stal.
Wtedy zamachnęłam się i przedarłam przez barierę, która nas otaczała. Nie tylko przez wzburzoną energię wokół nas, ale i żelazny płot samej zagrody.
Ukształtowałam drugie cienkie ostrze i wbiłam je półtora metra od pierwszego, w moc oraz w metal. Fragment płotu, rozciętego w dwóch miejscach, przewrócił się, tworząc wyjście, szczelinę na tyle dużą, żebyśmy mogli przez nią uciec.
Ale Manny nie rzucił się do ucieczki. Zamiast tego zaczął poklepywać masywne zady krów, poganiając je w kierunku otworu, który zrobiłam.
– Jazda! – wrzasnął na nie. Popędzane krowy dojrzały wolny wycinek przestrzeni i rzuciły się ku niemu. Nie potrafiłam zejść im z drogi. Jak zahipnotyzowana patrzyłam w to zbite stado. Bariery, które zdołałam wznieść, były mocne, ale utrzymanie ich przy naporze takiego zbiorowego szturmu przypominało próbę powstrzymania huraganu przy użyciu okiennej szyby – było skazane na niepowodzenie, choć pochłaniało całą moją uwagę.
Na szczęście Manny dostrzegł niebezpieczeństwo. Poczułam nagłą falę mocy napływającą od niego – dość słabą, gdyż niewiele pozostało mu jej do przekazania. Wystarczyła jednak, by ochronić moje bezbronne ciało przed pędzącym bydłem.
Zwierzęta przemknęły obok mnie, rozgrzane i ryczące, prosto w wąską szczelinę w płocie. Kiedy ostatnia z ryczących krów znalazła się na wolności, Manny zatrzymał się przy wyjściu.
– Uciekaj! – krzyknęłam, a wtedy rzucił się przez otwór.
Nie sądziłam, że uda mi się podtrzymać zaporę, gdy będę w ruchu, jednak spróbowałam to zrobić, idąc wolno i spokojnie z ramionami wyciągniętymi na boki. Czubkami palców omiatałam gładką, chłodną powierzchnię niewidzialnych ścian, które wzniosłam. Czułam, jak drżą.
A potem rozpadają się, kiedy wciąż znajdowałam się wewnątrz zagrody.
Burza była coraz bliżej i pomyślałam, że nie wyrwę się z jej objęć.
Odzyskałam przytomność, mając przed oczami bezchmurny błękit nieba, a w ustach posmak kurzu i metalu. Kiedy zaczerpnęłam powietrza, było ono aż ciężkie od woni bydła.
Właśnie ten odór mnie otrzeźwił. A więc nie jestem martwa, chyba że ludzie nie mylą się co do piekła.
Przez moment, gdy przeszył mnie ból, żałowałam, że nie zginęłam. Nagle coś się przybliżyło, przesłaniając słońce. Pomyślałam, że to twarz Manny'ego, ale była to krowa, która mrugając wielkimi brązowymi oczami, obserwowała mnie z tak głębokim zaciekawieniem, na jakie mogło się zdobyć takie prymitywne stworzenie. I trąciła mnie wilgotnym nosem.
– Hej! – ostry głos Manny'ego wystraszył krowę, która odstąpiła, dołączając z powrotem do stada, spokojnie skubiącego zdeptaną trawę. Tym razem to cień Manny'ego zasłonił słońce, gdy on sam pochylił się nade mną. – Nic ci nie jest. Bogu dzięki.
Czułam się dziwnie… lekka. Pusta. Wyciągnęłam do niego rękę, która zadrżała pod wpływem takiego wysiłku.
Spojrzał na nią, potem rzucił okiem na moje drżące palce i popatrzył mi prosto w oczy.
– Ocaliłaś mi życie – powiedział. Coś dziwnego pobrzmiewało w jego głosie. – Naprawdę.
Brakowało mi sił, żeby wyrazić, czego mi trzeba. Miałam wrażenie, że zaraz się rozpadnę i bałam się, tak samo jak wtedy gdy Ashan wygnał mnie ze świata dżinnów i skazał na ludzkie życie.
Tym razem jednak spadałam w ciemność. Nikt, nawet dżinn, nie wiedział, co nastąpi potem. Byłam pusta i umierałam.
Manny objął mnie mocno i usiadł obok, a moc sączyła się wolno ze źródła w nim, wypełniając pustkę we mnie. Westchnęłam z ulgi i bólu i przytrzymałam jego rękę.
Przepływ mocy wydawał się nieznośnie powolny. Ledwie się powstrzymywałam przed tym, by nie sięgnąć po więcej, ale zmusiłam się do leżenia w bezruchu, do bierności.
I z czasem paniczny lęk osłabł, a poczucie pustki odpłynęło. Nie zdołałam się jednak w pełni nasycić, gdyż źródło mocy Manny'ego się wyczerpało. Nie mógł oddać więcej, nie ryzykując życia.
– Wystarczy – rzuciłam, w odpowiedzi na jego nieme pytanie. Pomógł mi wstać. Spojrzałam na siebie i skrzywiłam się, gdyż spiesząc ku niemu, pełzłam przez łajno. Choć nadal nie miałam mocy w nadmiarze, użyłam jej cząstki, by doprowadzić się do porządku.
Manny się zaśmiał.
– Próżność to twoja słabostka, co?
– Nie – odpowiedziałam mu poważnie. – Zdaje się, że jest nią duma.
Manny nie miał pojęcia, kto mógł chcieć go zabić. Powiedział, że nie jest człowiekiem konfliktowym i praktycznie nie ma wrogów; może tak, a może i nie, ale uznałam, że mówił to szczerze i naprawdę tak uważa.
Nie wyglądało to na atak ze strony jakiegoś innego Strażnika, choć nie wykluczałam takiej ewentualności. Napaść była przepełniona mocą i energią, ale miała w sobie także i coś bezkształtnego. Przypuszczałam, że mógł za nią stać jakiś dżinn, lecz tylko taki dżinn, który się z nami droczył. Może nas testował – czyżby wystawiał mnie na próbę?
Była to nowa myśl i niezbyt pocieszająca. Nie przepadałam za niewidzialnymi, bezimiennymi przeciwnikami.
Wracaliśmy do miasta w milczeniu; Manny, jak zauważyłam, myślał intensywnie o tym, co zaszło. Poszedł wcześniej do tamtego domu i porozmawiał z hodowcą o sztukach bydła, które padły; nie miałam pojęcia, jak mu to wytłumaczył – może zwalił winę na nieprzewidywalną pogodę albo na piorun. W każdym razie nie zdradzał się ze swoimi przemyśleniami ani podejrzeniami – jeśli takie miał.
Zamiast zawieźć mnie do mojego mieszkania albo z powrotem do biura, zabrał mnie do siebie. Na trawniku przed domem siedziała Isabel pochłonięta jakąś skomplikowaną zabawą z udziałem trzech lalek, mnóstwa klocków i podniszczonego kartonowego pudła, na tyle dużego, by mogła się w nim schować.
– Tato! – Odrzuciła lalki na ziemię i rzuciła się Manny'emu w objęcia. Podniósł ją i pocałował w umorusaną buzię, przytrzymał na ręku i zwrócił twarz w stronę ulicy. Stała na niej zaparkowana wielka, lśniąca czarna ciężarówka, z pomarańczowymi płomieniami wymalowanymi po bokach – taki pojazd musiał rzucać się w oczy.