Nie byłam pewna, czy mi się to podoba.
Widok Luisa, czekającego na korytarzu przed biurem, był dość przyjemnym zaskoczeniem, a wspomnienie treści snu przyprawiło mnie o falę gorąca, która przepłynęła od moich stóp do czubka głowy. Odwróciłam od niego oczy, nie chcąc w żaden sposób zdradzać się ze swoimi myślami o nim.
– Coś nie tak? – spytał Manny, pozwalając mi pierwszej wejść do budynku. Pokręciłam przecząco głową, a jasne włosy przesłoniły mi twarz. – Oj, najwyraźniej coś cię gryzie. Starasz się to ukryć, zachowując kamienną twarz, Cassiel… Cześć, braciszku. Co jest? Nie za wcześnie, jak na ciebie?
Nastąpiła krótka pauza i dostrzegłam, że Luis przyjmuje nieco inną postawę – nieco bardziej czujną.
– Nie zostawiłeś mi wiadomości?
– Jakiej znowu wiadomości?
– Że mamy się spotkać tu, w biurze. Manny nacisnął klamkę i otworzył drzwi.
– Zupełnie jakbym nie marzył o niczym innym, tylko o tym, żeby ujrzeć twoją facjatę wczesnym rankiem. Nie, stary, ja nie…
Poczułam to pierwszą na ułamek sekundy przed którymś ze Strażników. Popchnęłam Manny'ego i jego brata na prawo od drzwi, a sama skoczyłam w lewo.
Ogień buchnął z wnętrza biura białym rozgrzanym płomieniem, przelewając się jak lawa, by zagotować się na przeciwległej ścianie, która natychmiast pokryła się pęcherzami, zwęgliła i zaczęła płonąć. Po drugiej stronie tej ognistej bariery dojrzałam Manny'ego i Luisa, który się cofali. Przez moment byli względnie bezpieczni.
Ja nie. Odwracając się, uchroniłam ciało przed poparzeniem, lecz teraz znalazłam się w pułapce w niszy na końcu korytarza, ciasnej wnęce, z której nie było wyjścia. Rozgrzane powietrze drżało, a dym zaczął buchać z płonących ścian i sufitu – czarny, gęsty, gryzący i duszący. Oczy mi łzawiły. Przywarłam do najbardziej oddalonej od ognia ściany, łapiąc płytkie zdławione oddechy.
Musiałam opanować tę sytuację, ale ogień… ogień przerażał mnie w niewyobrażalny sposób. Ten lęk był instynktowny, wypływał z samej cielesnej natury, atawistycznego odruchu, by uciec przed płomieniami.
Jestem dżinnem. Zrodziłam się z ognia. Ogień nie może wyrządzić mi krzywdy.
Teraz jednak mógł, a moje ciało wyczuwało to aż za dobrze. Starałam się zapanować nad swoimi reakcjami. Miałam moc; musiałam jej tylko użyć.
Ale ta moc była zakorzeniona w Ziemi, a ogień prawie nie reagował na moje żałosne wysiłki.
I nagle z tych płomieni wyłonił się człowiek, a właściwie ogień o kształcie człowieka, który zmienił się w czerwony roztopiony metal.
Dżinn.
Patrzył na mnie przez długą chwilę, a potem wyciągnął rękę. Kiedy się zawahałam, przekrzywił głowę w bok, wyraźnie zniecierpliwiony.
Ujęłam jego dłoń.
Nic mnie nie oparzyło.
Wciągnął mnie w ogień i znalazłam się wśród płomieni, otoczona i lizana przez nie. Znowu poczułam się jak dżinn, lecz trwało to jedynie krótką, euforyczną sekundę.
Wtedy coś mnie pchnęło i potknęłam się, wpadając w warstwę powietrza, która wydała się lodowato zimna w porównaniu z ognistym żarem. Pełno tu było trującego dymu. Wyciągnęłam ręce i wymacałam twardą powierzchnię ściany. Podążyłam wzdłuż niej, kaszląc i dławiąc się, aż natknęłam się na ciepłe ciało, a ludzkie dłonie uchwyciły moje ramiona.
– Mam ją! – Rozpoznałam ten głos, choć był teraz bardziej chrapliwy z powodu dymu. Głos Luisa Rochy. – Cassiel, chodźmy!
Zmierzał ku nam jakiś duży cień – to Manny. Ujął mnie za drugą rękę i obaj bracia wyprowadzili mnie z dymu.
W budynku biurowca zapanował chaos; ludzie biegali, wrzeszczeli, rozmawiali gorączkowo przez telefony komórkowe. Wynosili komputery, torby i teczki. Jakiś człowiek wywlókł nawet całą szafkę z dokumentami, choć pozostawało zagadką, jak zamierzał znieść ją po schodach.
– Strażnicy Ognia j już interweniuj ą! – zawołał Manny i zakasłał. Usta i nos miał czarne od sadzy, a oczy nabiegłe krwią. Przypuszczałam, że sama wyglądam nie lepiej. Luis zgiął się wpół, wyczerpany i zadławiony i splunął czymś czarnym.
– Już są – powiedział i przykucnął przy ścianie, kiedy poczuliśmy moc Strażników, opływającą nas chłodną falą. Dym się nieco rozproszył i usłyszałam, jak huk po żaru zamienił się w przytłumiony szum. – Cholera jasna. Co to było, do licha? Manny, kogo ty, do ciężkiej cholery, aż tak wkurzyłeś?
– Ja? Ktoś kazał tobie się tu zjawić, nie pamiętasz? Może oni wcale nie uwzięli się na mnie!
Popatrzyli na siebie wojowniczo zaczerwienionymi oczami. Nigdy dotąd nie wydali mi się tak bardzo do siebie podobni.
Odkrztusiłam z krtani sadzę.
– Jesteście wściekli, bo się boicie – stwierdziłam. – I słusznie. Ktoś chciał was zabić albo przynajmniej mało Obeszłoby go to, że zginiemy przy okazji. Ktoś zdolny do wywołania pożaru na wielką skalę, czyli Strażnik…
– Albo dżinn – dokończył Luis i obydwaj bracia spojrzeli w moją stronę. – Chyba nie ma sensu pytać, czy ty narobiłaś sobie ostatnio jakichś wrogów.
Nie wspomniałam im o dżinnie, który się tu zjawił… i który wyciągnął mnie z ognia. Pora nie wydawała się na to odpowiednia. Wolałam sprawę przemilczeć. Rozpoznałam go jako nowego dżinna, jednego ze stronników Davida, ale nie znałam go za dobrze i nie sądziłam, by nowy dżinn miał jakiś powód, by mnie ścigać i narażać przy tym życie wielu ludzi.
Z drugiej strony Ashan… Ashan należał do tych, którzy zachowują urazy przez dziesiątki lat, a ofiary wśród ludzi nie znaczyły dla niego nic.
Zamęt na schodach ustał, a strażacy w żółtych kombinezonach, przy akompaniamencie wycia syren nerwowo nakazywali nam gestami wyjść z budynku.
Luis miał wrogów. Ja też. I Manny również.
Nie istniał inny sposób na ustalenie, kto stanowił cel tego ataku, poza jednym: należało o to zapytać kogoś, kto, jak wiedziałam, był tego świadkiem.
W zamieszaniu panującym na dole wymknęłam się Manny'emu i Luisowi, wdrapałam na platformę ciężarówki stojącej na parkingu i obserwowałam rozgrywającą się scenę. Wydawało się, że panuje chaos, ale w istocie działania miały logiczny przebieg – strażacy najwyraźniej znali się na swoim fachu, podobnie jak policjanci i personel pogotowia ratunkowego, udzielający pomocy tym, którzy jej potrzebowali.
Od razu spostrzegłam dżinny, nawet w ludzkim wcieleniu. Dwoje z nich znajdowało się w tłumie, ale nie było wśród nich tego, który wyciągnął mnie z ognia. A jednak im również można było coś przekazać.
Zeskoczyłam z ciężarówki i wylądowałam ciężko na ziemi – grawitacja i masa ciała stanowiły nie najlepszą kombinację – odczuwając ostry ból, jak gdyby ktoś wbił mi nóż w prawą nogę. Nie złamałam nogi, tylko nadwerężyłam mięsień. Zmusiłam się do tego, by nie zwracać uwagi na tę dolegliwość, kiedy przeciskałam się przez tłum ludzi rozprawiających z podekscytowaniem.
Dotarłam do miejsca w którym wypatrzyłam pierwszego z dżinnów, lecz już go tam nie zastałam. Nigdzie nie było go widać. Ostrożnie wyostrzyłam swoje zmysły, choć miały one ograniczony zasięg, ale nie odkryłam niczego.
Zobaczył mnie i wolał się wycofać.
Drugi dżinn okazał się bardziej uczynny. Przybrał postać małej dziewczynki, dziecka, z długimi, jedwabistymi blond włosami i jasną cerą. Jej oczy były tak błękitne, jakby zostały ulepione z kawałka nieba. Usiadła na ozdobnym kamiennym bloku na skraju parkingu, wymachując stopami i obserwując słup czarnego dymu, bijącego z biurowca ku niebu.
– Jak ci się podoba na wygnaniu? – zapytała mnie, gdy przykucnęłam obok niej. Podobnie jak ja, należała do starych dżinnów i cieszyła się szczególnymi względami Ashana; była przy tym dość niezależna z uwagi na swój wiek oraz moc.