– Ani trochę – odpowiedziałam krótko. – Venno, w budynku podczas pożaru był pewien dżinn. Możesz mi powiedzieć, kto to taki?
– Pewnie – odrzekła, wykrzywiając usta w lekki, irytujący uśmieszek. – Mogę.
– A powiesz?
– Nie.
Z trudem zapanowałam nad nerwami.
– W takim razie czy przekażesz mu wiadomość i po wtórzysz, że muszę go spytać o to, co tu się wydarzyło?
Venna nie przestawała stukać obcasami z twardej skóry o kamień, nie odrywając spojrzenia od biurowca.
– Ashan nadal jest na ciebie bardzo zły – oznajmiła.
– Czy on to zrobił?
– Co takiego?
– Wywołał ten pożar.
Teraz spojrzała na mnie, ale z lekceważeniem.
– Dlaczego miałby to robić?
Dobre pytanie, ale nie potrafiłam przewidywać posunięć Ashana.
– A może wydał taki rozkaz?
– Nie. – To mnie zaskoczyło; nie oczekiwałam tak stanowczej odpowiedzi, nie od dżinna tak starego i prze biegłego jak Venna. – Przekażę wiadomość od ciebie te mu, kto tu był. Tylko ten jeden raz, Cassiel, wyświadczę ci przysługę. Nie proś mnie o to więcej, bo może się to dla ciebie źle skończyć.
Powiedziała to dosyć beznamiętnie, ale wiedziałam, że mówi bardzo serio. I że naprawdę może mi zaszkodzić. Choć wyglądała teraz jak mała słodka dziewczynką Venna była potężną, niebezpieczną istotą, a gdybym tylko ją rozdrażniła…
Skłoniłam głowę, milcząco przyjmując to do wiadomości.
Wtedy Venna zamieniła się w obłok mgły, a ja uświadomiłam sobie, że popełniłam fatalny, ludzki błąd – nie zapytałam, kiedy to zrobi. Czas nie był czymś, z czym liczyły się stare dżinny, w dodatku miewały swoje humory; Venna mogła spełnić obietnicę, ale dopiero po upływie kilkuset lat. A to na nic by się nie zdało.
Bez względu na motywy, którymi się kierowała, zlitowała się jednak nade mną. Już po chwili objawił się drugi dżinn, przysiadając na tym samym kamieniu, który wcześniej zajmowała. Ten dżinn był dużo wyższy, w męskiej postaci, ubrany w klasyczne spodnie i białą koszulę. Takie oficjalne ubranie skrywało ciemną, miedzianą skórę, która mimo wszystko wydawała się niemal ludzka; tylko nieco bardziej czerwonawa od cery Luisa, jak zauważyłam. Jednak oczy tego dżinna nie miały w sobie nic ludzkiego. Barwy wirowały w nich i mieszały się ze sobą jak w ciekłym opalu.
Wątpiłam, czy ludzie znajdujący się wokoło w ogóle byli w stanie go spostrzec. Jego postać była nieco rozmazaną a gdy odwracałam głowę, znikał mi z pola widzenia.
– Chcesz o coś zapytać – powiedział. – Nie dziwi mnie to. Jestem Quintus. – Po ludzku wyciągnął do mnie rękę, którą ujęłam, choć bardzo ostrożnie. Był ciepławy jak pieniążek rozgrzany przez słoneczne promienie. – Nie wywołałem tego pożaru, jeśli to cię interesuje.
– Nie sądziłam wcale, że to zrobiłeś – odrzekłam. – Mam na imię…
– Wszyscy cię znamy, Cassiel. Wszystkich nas uprzedzono. – Jego głos był głęboki niczym ton dzwonu, ale przy tym cichy, jakby dobiegał z wielkiej dali. – Przykro mi. Chciałbym ci pomóc, gdybym tylko mógł.
– Nawet mnie nie znasz.
Na to obdarzył mnie rozbawionym błyskiem oka.
– Nie jestem jednym z twoich starych dżinnów. Kiedy żyłem jako człowiek, nie musiałem znać ludzi, że by im pomagać – powiedział. – Na tym polega, jak przy puszczam, zasadnicza różnica między starymi a nowymi dżinnami; wy pomagacie tylko sobie i wyłącznie wtedy, kiedy macie na to ochotę. Cóż, jeśli ciekawi cię ten po żar, to mogę zdradzić ci tyle: to Strażniczka podłożyła ogień.
– Jesteś tego pewien?
– Oczywiście. – Jego uśmiech zrobił się mroczny i zaprawiony goryczą. – Dobrze znam tę Strażniczkę. Kiedyś byłem jej niewolnikiem.
Kilka sekund upłynęło w milczeniu, zanim zadałam oczywiste pytanie:
– Kto to taki?
– Dlaczego sądzisz, że ci powiem? – zapytał i zmieszałam się na dłuższą chwilę, podczas gdy on uśmiechnął się szerzej. – Byłem niegdyś jej niewolnikiem, co jeszcze nie znaczy, że jej nie lubię. Jak wiesz, jedno nie wyklucza drugiego.
Dla mnie wykluczało.
– Nie zdradzisz mi jej imienia.
– Nie, bo wiem, dlaczego zrobiła to, co zrobiła. To był akt desperacji, Cassiel. – Urwał i wbił spojrzenie w ogień. – Nikt nie został ranny, nikt nie zginął. Daj sobie z tym spokój.
– To było wymierzone we mnie. Albo w mojego Łącznika, co na jedno wychodzi. Nie mogę tego odpuścić.
– Sprawa jest zamknięta. Ta Strażniczka już nie będzie napastować nikogo z was. Przyrzekam ci to. Dopilnuję tego osobiście.
Nie chciałam uwierzyć Quintusowi, ale było w nim coś tak stanowczego i szczerego, że w końcu bez zbytniego zapału skinęłam głową.
– No, dobrze – powiedziałam. – Ale jeżeli twoja pa ni Strażniczka złamie słowo i zacznie znowu prześladować albo Manny'ego Roche, albo mnie, to ją zniszczę. Po twoim trupie, jeśli będę musiała. Czy to jasne?
Nie uśmiechnął się na te słowa.
– Jak słońce – odrzekł. – Zrobiłbym to samo na twoim miejscu. – Ponownie wyciągnął rękę i wymieniliśmy mocny uścisk dłoni. – Zgłoś się do mnie, jeśli będziesz potrzebowała pomocy, Cassiel. Wydaje mi się, że świat nie jest tak ekscytujący, gdy ja sam nie uczestniczę w tym, co się dzieje.
Jakie dziwne postrzeganie spraw. Ja chciałam z kolei uciec od wszystkiego, gdzie pieprz rośnie, i powrócić do swojego spokojnego życia z dala od tego świata oraz jego parszywych problemów.
Quintus ukłonił się lekko, ja też skinęłam mu w odpowiedzi, i zniknął. Pomyślałam, że znalazłam sobie sojusznika. Miało się jeszcze okazać, na ile godnego zaufania, ale dzięki temu poczułam się trochę mniej osamotniona owego dnia, kiedy wszystko zdawało się sprzysiąc przeciwko mnie.
Jeden z przechodzących w pobliżu strażaków zatrzymał się i spojrzał na mnie z niepokojem.
– Proszę pani, czy potrzebna pani pomoc?
– Nie. – Wątpiłam, czy pomoc, jakiej potrzebowałam, mogłabym uzyskać od niego.
Manny, skoncentrowany początkowo na upewnieniu się, że wszyscy są bezpieczni, zaczął szaleć z powodu utraty swojego biura i dokumentacji. Nasze piętro biurowca było całkowicie zniszczone. Wątpiłam, czy pozostał tam choćby jeden nienadpalony skrawek papieru.
– Powtarzałem ci, bracie, żebyś zarchiwizował cały ten szajs. Ale czy ty kiedykolwiek mnie posłuchałeś? Nie. – Luis, jak przystało na typowego brata, wcale go nie pocieszał. – Swoją drogą, kiedy ostatnio posortowałeś te dokumenty?
Manny posłał mi ostrzegawcze spojrzenie.
– Kilka tygodni temu – rzucił. – I żebyś wiedział, że coś tam zarchiwizowałem. W zeszłym roku. No… może z kilka lat temu.
Luis tylko pokręcił głową. Teraz, kiedy kryzys został zażegnany, wydało się, że ta sytuacja go bawi.
– Spójrz na to w ten sposób: można rozpocząć wszystko na nowo. Zastąpić nowymi te syfiaste meble, które pamiętały chyba jeszcze prezydenturę Eisenhowera.
– Lubiłem to biurko!
– Człowieku, nikt ci nie zarzucał tego, że masz dobry gust.
Szliśmy powoli do wozu Manny'ego. Ciężarówka Luisa stała zaparkowana nieco dalej. Stały tam wciąż wozy strażackie, blokując wyjazd rzędom samochodów, ale naszego nic nie tarasowało. Policja spisała nasze zeznania – a raczej zeznania Luisa i Manny'ego. Sama powiedziałam niewiele, przyłączając się jedynie do głośnych protestów, dotyczących hipotez na temat przyczyny powstałego pożaru.
Wcale nie byłam pewna, czy policjant uwierzył komuś z nas. Musieliśmy wydać się trochę podejrzani.
Dotarliśmy już prawie do wozu, kiedy Manny jęknął:
– A niech to, tylko tego jeszcze brakowało.
– O co chodzi?