Выбрать главу

Luis miał szczęście, że Strażnicy byli zbyt samolubni, by zrezygnować z takiego nabytku jak on. Ale wszystko wskazywało na to, że nadal mają na niego oko.

Rówieśnicy Luisa Rochy mogli dobrze o nim myśleć, ale administracja nadal mu nie ufała. Ciekawe. Zastanawiałam się, czy on o tym wie.

Informacje z komputerowych plików potwierdziły tylko to, co już wiedziałam: Strażnicy uznawali Luisa za dużo cenniejszy nabytek od jego brata.

Kiedy sięgnęłam do wpisów o Mannym, zaczęłam rozumieć dlaczego. Manny był bez wątpienia lojalny i uczciwy, ale miewał potknięcia i bezlitośnie je odnotowywano. Opóźnienia w robocie papierkowej. Nieprzestrzeganie procedur biurowych. Niestarannie prowadzona dokumentacja. Nie były to poważne naruszenia, lecz jedynie uchybienia, za sprawą których Manny był postrzegany jako niesolidny pracownik. W połączeniu z jego niskim poziomem mocy oznaczało to, że nie mógł liczyć na poważny awans.

Nic jednak nie wskazywało na to, że ktoś mógłby życzyć mu śmierci. Nie było żadnych wzmianek o przeciwnikach, konfliktach, o niczym takim.

Manny nie narobił sobie wrogów.

Luis postępował inaczej. Miał wyjątkowe sukcesy, ale jego droga życiowa była usiana konfliktami. Zaczęłam dostrzegać w tym pewien schemat, choć nie było to takie oczywiste; ostatecznie jako dżinn analizowałam różne prawidłowości i wzorce.

Ci, z którymi Luis się ścierał, zarówno pośród Strażników, jak spoza ich grona, wydawali się w pewien sposób nieuczciwi. Luis, podobnie jak jego brat, zawsze zwracał uwagę na takie rzeczy. W odróżnieniu od Manny'ego często przeciwstawiał się tym, którzy zawalali sprawy – i stawiał na swoim. O dziwo, nie szkodziło mu to tak bardzo, jak mogłabym się spodziewać. Z raportów wynikało, że wszelkie dochodzenia dotyczące jego postępowania rozstrzygnięto na jego korzyść.

Inaczej niż w przypadku Manny'ego. On nie miał jawnych przeciwników; najwyraźniej szkodził sobie sam.

Postanowiłam sprawdzić, z którymi Strażnikami Luis najczęściej wchodził w konflikt. Były dwie takie osoby i obie należały do grona Strażników Ognia: Landry Dent i Molly Magruder.

Dżinn, na którego się natknęłam podczas pożaru biurowca, wyraźnie wspomniał o podpalaczce, a to oznaczało, że mogła to być Molly.

Nie mieszkała w Nowym Meksyku, lecz w sąsiednim stanie, Teksasie, w mieście El Paso, gdzie znajdowało się lotnisko.

Postanowiłam do niej polecieć.

Dopiero gdy przechodziłam przez poniżający i uciążliwy proces kontroli bezpieczeństwa na lotnisku, uświadomiłam sobie, że nie porozmawiałam o tym z Mannym ani nie poprosiłam go o pozwolenie na wyjazd. Nie jestem niewolnicą, powiedziałam sobie. Mogę wyjeżdżać, kiedy tylko mam ochotę.

Prawdopodobnie na własne ryzyko. Jeśli miało to doprowadzić do walki, wolałam być do niej gotowa; Manny zasilił mnie mocą Ziemi, zanim opuściłam wieczorem jego dom, i prawie nic z niej jeszcze nie zużyłam.

Miałam jednak silne przeczucie, że Manny nie będzie zachwycony tym moim pomysłem, i zapewne nie bez powodu.

Ale to mnie nie powstrzymało.

Na szczęście lot był krótki i przebiegał bez przygód. Wyczuwałam energię płynącą przez powietrze i chmury, ten ocean mocy niewidzialnej dla ludzi siedzących obok mnie w samolocie. Zorientowałam się, że przyciskam dłoń do okna, usiłując dotknąć tego, czego, jak wiedziałam, nie potrafię dosięgnąć, i zastanawiając się, kiedy – jeśli w ogóle – takie tęsknoty ustaną.

El Paso było miastem pustynnym, otoczonym przez stare niskie góry i nakrytym jasną misą nieba – o jeszcze bardziej przejrzystym błękicie niż niebo nad Albuquerque. Powietrze było suche i rześkie, a miasto starsze niż myślałam, a przy tym bardziej hałaśliwe, brudne i zatłoczone. Bezładnie rozciągało się na pustyni, a nawet wpełzało na stoki okolicznych wzgórz.

Ze zdziwieniem uświadomiłam sobie, że nie umiem tak łatwo odnajdywać adresów. Oczywiście, powinnam spytać o to Manny'ego, ale on był teraz oddalony o setki kilometrów, a gdybym do niego zadzwoniła, pewnie nie zareagowałby najlepiej.

W okienku z napisem „Informacja” poradziłam się człowieka, który dał mi mapę i wyjaśnił, jak po wyjściu z lotniska przywołać samochód do wynajęcia, by zawiózł mnie pod wskazany adres.

To wszystko wydawało się dość proste i wprawiło mnie w dobry humor. Może życie ludzkie nie jest aż tak skomplikowane, jak mi wmawiano… Okazało się to jednak złudzeniem, które się rozwiało, gdy usiłowałam zrozumieć sens zwrotów takich jak opłata za przejazd oraz napiwek; przecież jedno powinno zawierać się w drugim.

Wkurzyłam kierowcę taksówki, którego odprawiłam, i wciąż miałam do rozwiązania problem związany z powrotem na lotnisko, ale przynajmniej odnalazłam adres Strażniczki Molly Magruder. Ulica nazywała się Dungaryin, a budynek był zwyczajny i tylko nieco większy od tego, który Manny Rocha nazywał swoim domem. Zauważyłam, że był dobrze utrzymany, otoczony przez ładnie przycięte drzewa, a pas suchej trawy okalał typowy dla terenów pustynnych kaktusowy ogród w pobliżu frontowych drzwi.

Wyglądał tak samo zwyczajnie jak inne otaczające go domy.

Podeszłam do drzwi i zapukałam.

Kobieta, która je otworzyła, była mniej więcej w wieku Manny'ego, wysoka i nieco ociężała. Miała długie jasne włosy, zwinięte w niedbały kok z tyłu głowy, i przenikliwe niebieskie oczy, spojrzeniem których mnie obrzuciła, z początku nie rozumiejąc za bardzo, o co mi chodzi.

Szybko jednak się zorientowała. Przytrzymałam dłonią drewnianą framugę drzwi, gdy próbowała zatrzasnąć mi je przed nosem.

– Molly Magruder? – odezwałam się. – Czemu próbowałaś zabić Luisa Roche?

Zrobiła krok do tyłu i tylko wpatrywała się we mnie, gdy przeszłam próg, cicho zamknęłam za sobą drzwi i przekręciłam klucz w zamku. Odwróciłam się twarzą do kobiety i skrzyżowałam ręce na piersi.

– Jesteś dżinnem – stwierdziła.

– Co za przenikliwość – odparłam. – Mylisz się jednak. Nie jestem dżinnem, tylko człowiekiem.

Zamrugała.

– Człowiekiem.

– Teraz tak.

– Cóż, no to masz bardzo kiepsko.

Nie mogłam się z nią nie zgodzić. Molly odsunęła się ode mnie, wpadła na krzesło stojące za nią i przystanęła.

Rozejrzałam się po pokoju. Był czysty, skromnie urządzony i nie zdradzał specjalnie cech osoby mieszkającej pośród tych ścian. Meble u Molly były proste i praktyczne. Obrazy, które zdecydowała się powiesić, wydawały się nijakie i sztampowe. Dostrzegałam kontrast pomiędzy jej domem a ożywioną i radosną atmosferą domu Manny'ego, a nawet kobiecym urokiem siedziby Joannę Baldwin.

Tak naprawdę Molly Magruder zdawała się nie mieszkać tu na stałe.

– Czy to Luis cię nasłał? – spytała.

– Nie. Nie wie, że tu przyjechałam.

– A więc jak…

Tym samym niejako się przyznawała.

– Quintus – wyjaśniłam. – Chociaż nie wyjawił twojego nazwiska. Ale był twoim dżinnem, czyż nie? – Przesunęłam jasnobrązową poduszkę z jednego końca kanapy i usiadłam, krzyżując nogi przy akompaniamencie ciche go skrzypienia skóry. – Dlaczego tak bardzo nie znosisz Luisa Rochy?

Molly przyglądała mi się przez długą chwilę, a następnie – ku mojemu zdziwieniu – opadła na krzesło stojące za nią i zaczęła rozdzierająco szlochać, całkiem jak zrozpaczone dziecko. Nie miałam pojęcia, co zrobić lub co powiedzieć w obliczu tak jawnie wyrażanych emocji, więc tylko spoglądałam na nią ze swojego miejsca na kanapie. Po długiej chwili odzyskała względny spokój i spojrzała na mnie gniewnie zaczerwienionymi oczami.