– Ty nic nie wiesz – powiedziała. – Nic.
– No to mnie oświeć – odparłam, krzyżując ręce.
Molly Magruder wydawała się takim samym pionkiem w grze, jakim był kiedyś dla niej zniewolony dżinn. Była winna przysługę innemu Strażnikowi, który zażądał od niej dwóch rzeczy: zniszczenia dokumentacji w biurze Manny'ego w Albuquerque i – jeśli się uda – uśmiercenia obu braci. A ponieważ po cichu przeniesiono ją stamtąd, a w przeszłości weszła w konflikt z Luisem, wydawała się odpowiednią kandydatką do wypełnienia tego zadania.
– Byłaś gotowa zabić, żeby oddać komuś przysługę – powiedziałam. Znowu spiorunowała mnie wzrokiem, ale mimo złości, jaką próbowała wyrazić, ręce jej drżały, choć trzymała je splecione.
– Wcale tego nie chciałam – rzuciła. – To takie za kulisowe rozgrywki. Takie rzeczy zdarzają się wśród Strażników. Ludzie chcą czasem usunąć kogoś z drogi. Nie zrozumiesz tego.
Rozumiałam aż za dobrze. Ludzka ambicja była toksyczna, zatruwała wszystkich, których dotknęła.
– Kto zażądał tego od ciebie?
– Tego ci nie powiem.
Wiedziałam, że powie, ale i to, że skłonienie jej do wyznań zabierze nieco czasu.
– W takim razie wyjaśnij mi dlaczego. Czemu ktoś miałby chcieć ich śmierci.
Nie przypuszczała, że łatwo odstąpię od wcześniejszej kwestii i, wytrącona z równowagi, odparła:
– W aktach było coś, czego on nie chciał ujawniać; tyle wiem.
– A zabójstwo braci Rocha?
– To sprawa osobista – odrzekła. – Nie twój interes. Ani mój.
– Luis zbytnio cię nie obchodzi, co? – Uśmiechnęła się gorzko w odpowiedzi i nie odrzekła nic. – Poznałam twojego dżinna, Quintusa. Szkoda, że nie zasługujesz na jego zaufanie. Zdaje się, że bardzo mu na tobie zależy.
Jej uśmiech znikł.
– Nie mieszaj w to Quintusa.
– Chciałabym wyplątać was z tego – odparłam. – Musisz mi tylko podać nazwisko Strażnika, który zmusił cię do tego wszystkiego. – Strażnik prawdopodobnie jej nie zmusił, ale wydawało mi się to dyplomatycznym sposobem na określenie zaistniałej sytuacji. Wyraźnie na to zareagowała, bez względu na trafność lub nietrafność usłyszanego określenia.
– Nie mogę tego zrobić. – Mimo takiego stwierdzenia wyczuwałam, że jej opór słabnie.
– Czy mam cię postraszyć? – spytałam. Starałam się, by moje słowa zabrzmiały spokojnie, a głos był łagodny. Przekonałam się, że groźby są bardziej skuteczne, gdy wyraża się je w ten sposób.
– Czym? – W jej oczach znów błysnęła pogarda. – Powiedziałaś, że nie jesteś dżinnem.
– To prawda. Jestem czymś o wiele gorszym od dżin na. – Pochyliłam się do przodu i zobaczyłam, że się wzdrygnęła, cofając… tylko trochę. – Jestem dżinnem, który ma moc Strażnika Ziemi. To oznacza, że mogę za trzymać bicie twojego serca, rozerwać twoje kruche żyły, zmiażdżyć ci kości… Mogę zrobić coś o wiele gorszego od zwyczajnego zabicia cię, Molly. Jeśli zechcę, sprawię, że staniesz się więźniem własnego ciała. Albo mogę wy ssać z ciebie całą energię, aż staniesz się pustą skorupą.
Oczywiście nie zrobiłabym tego. Oznaczałoby to złamanie przyrzeczeń danych Lewisowi Orwellowi i Manny'emu. Ale ona tego nie wiedziała, a ja nie dopuściłam, by mój spokojny, drapieżny wzrok to zdradził.
Kobieta spojrzała na swoje drżące dłonie.
– On nie może się dowiedzieć, że to wyszło ode mnie.
– Nie dowie się.
– Skąd mogę mieć pewność…
– Masz moje słowo.
Zerknęła na mnie i znowu spuściła wzrok. Włosy ukrywały jej twarz, ale czułam, że nie zamierza mnie okłamać.
– To był Strażnik Pogody. Miał na imię Scott.
– Scott – powtórzyłam. – Scott Sands. Z Albuquerque.
Skinęła głową. Wstałam i podeszłam do niej, po czym przykucnęłam i spojrzałam jej w oczy. Pod wpływem mojego natarczywego wzroku powoli zbladła, gdy krew odpłynęła z jej twarzy.
– Posłuchaj mnie – powiedziałam. – Jeśli bujasz, nie daruję ci tego. Rozumiesz?
Zrozumiała.
– Nie kłamię. To Scott.
– Przysięgasz na własne życie?
– Przysięgam.
Wstałam z tą odrobiną wdzięku, jaki pozostał mi z gracji starego dżinna.
– W takim razie jeszcze się z nim nie pożegnasz – odparłam i rozejrzałam się po szarym, pozbawionym charakteru wnętrzu. – O ile ono w ogóle cię obchodzi.
Mały różowy telefon komórkowy, który dostałam od Manny'ego, zadzwonił, gdy czekałam na przyjazd taksówki. Czekałam już przez jakiś czas i mimo ostrego i wciąż świecącego słońca zastanawiałam się, czy jednak nie wybrać się na lotnisko na piechotę.
Wyciągnęłam to maleńkie urządzenie i obejrzałam je. Niewielki ekran z przodu był rozświetlony na jasnoniebiesko i widniał na nim napis: „Dzwoni Manny”. Przyjrzałam się przyciskom i znalazłam jeden, który wydawał się oznaczać rozmowę.
Szybko tego pożałowałam.
– Cassiel! – Usłyszałam głos Manny'ego z oddali i ostrożnie przyłożyłam telefon do ucha. – Boże, od rana próbuję cię złapać. Gdzie jesteś, do diabła?
– W El Paso – odparłam.
Nastąpiła długa cisza. Gdybym urodziła się jako człowiek, mogłabym uznać ją za złowieszczą.
– El Paso – powtórzył w końcu powoli. – W Teksasie?
– Przy granicy ze stanem Nowym Meksyk. I z Meksykiem, który jest innym krajem. – Przeglądałam wcześniej mapy i byłam całkiem dumna z umiejętności odróżnienia Nowego Meksyku od Meksyku, nieoznaczonego jako „Stary”.
– Wiem, gdzie to jest… posłuchaj, co ty… jak tam…
– Nie mógł się zdecydować, które pytanie jest ważniejsze, ale zrozumiałam oba.
– Przyjechałam tu, bo odnalazłam kogoś, kto wie coś o tamtym pożarze – odrzekłam. – Rozmawiałam z tą osobą. Wiem już, kto podłożył ogień i dlaczego. A jeśli chodzi o to, jak tu dotarłam, to skorzystałam z samolotu i taksówki. Taksówki są do wynajęcia.
Manny puścił wiązankę po hiszpańsku, o których tłumaczenie nie musiałam prosić, gdyż ich znaczenie było dość jasne: nie był zadowolony. W połowie zdania przeszedł z powrotem na angielski.
– …solamente! Nie wypuszczaj się nigdzie sama… I za żadne skarby nie próbuj się wymykać po kryjomu, bo zamarzyła ci się wycieczka do Teksasu! A co, gdyby coś się stało, pomyślałaś o tym?
Przez moment zrobiło mi się ciepło pod wpływem jego troski. Na krótko, ponieważ mówił dalej:
– Gdybyśmy na przykład mieli tutaj jakiś nagły wypadek i byłabyś potrzebna?
– Rozumiem – mój głos, zupełnie niezależnie od woli, przybrał beznamiętny, ponury ton. Zastanawiałam się, czy to małe urządzenie jest w stanie przekazać tego rodzaju subtelności. – Jasne, jestem do twojej dyspozycji, Strażniku Rocha. Może zamiast mieszkania, wolałbyś zaoferować mi butelkę, z której mógłbyś mnie przyzywać na życzenie?
– Nie chciałem… – usłyszałam gwałtowny świst powietrza w słuchawce po tamtej stronie. – No dobrze, może i miałem to na myśli. Pracujesz dla nas, a to oznacza, że robisz to, co każą ci Strażnicy. I dostajesz za to pieniądze. Jeśli chcesz zerwać umowę i radzić sobie bez naszej pomocy i naszego wsparcia…
– Przepraszam. Myślałam, że to właściwy sposób postępowania.
– I nie powiedziałaś mi, bo…?
Bo Manny działał ostrożnie, a ja sądziłam, że taka powolność mogłaby się okazać zabójcza.
– Popełniłam błąd w ocenie sytuacji – odparłam. Trudno wypowiadało mi się te słowa, chociaż wiedziałam, że są fałszywe. – Wkrótce wracam.