Выбрать главу

– No myślę, do licha. Nic ci nie jest? Nic się nie stało, prawda?

Żółty samochód wyjechał zza rogu i zwolnił, zbliżając się do mnie.

– Wszystko w porządku – odparłam. – Do zobaczenia za parę godzin.

Nacisnęłam guzik z napisem „Off, zanim Manny zdołał zadać mi więcej pytań. Nie byłam pewna, czy takie urządzenia zapewniają wystarczającą dyskrecję, a rozmawianie na otwartej przestrzeni wydawało mi się nadmiernym ryzykiem. Może nic nam nie groziło, ale wciąż bezpieczniej było poczekać i porozmawiać gdzieś w zaciszu, w cztery oczy.

Taksówkarz okazał się milczkiem, co mi odpowiadało. Podczas krótkiej jazdy powrotnej na lotnisko przyglądałam się miastu za oknem samochodu, po czym zapłaciłam gotówką (tym razem sama dorzucając napiwek). Wysiadałam z wozu, kiedy kierowca powiedział:

– Mam nadzieję, że pani wkrótce wylatuje. Zatrzymałam się.

– Dlaczego?

Wskazał na horyzont na wschodzie.

– Nadciąga burza.

Na następny samolot do Albuquerque trzeba było czekać trzy godziny i spędziłam je na obserwowaniu przechodzących łudzi, szukając wśród nich dżinnów. Wypatrzyłam dwoje – płci męskiej i żeńskiej, podróżujących razem, przebranych za studentów z plecakami. Oni z kolei przez dłuższą chwilę zerkali na mnie, aż w końcu zajęli się swoimi sprawami.

Znałam ich kiedyś, ale ich reakcja pokazała mi tylko, jak nisko upadłam i jak bardzo oddaliłam się od tych, którzy kiedyś byli moimi pobratymcami.

Popatrzyłam na zewnątrz, na nadciągającą burzę. Taksówkarz miał rację. El Paso było miastem o gorącym, suchym klimacie, ale kilka razy w roku – a czasami tylko raz – w spokojnej zazwyczaj atmosferze rozpętywała się burza. A i wtedy poziom opadów był, w porównaniu z innymi obszarami, raczej nikły – na ziemi tworzyła się kilkucentymetrowa warstwa wody deszczowej.

W El Paso skutkiem tego były śmiertelne wypadki, kiedy nieprzywykli do jazdy po mokrych ulicach kierowcy tracili kontrolę nad swoimi pojazdami, a kanały odpływowe zamieniały się w rwące potoki.

Chmury były aksamitnie ciemne i niemal namacalne, gdy przesuwały się po niebie, rozpływając się po nim niczym rozlany atrament. Słońce na krótko rozbłysło jasno, a potem się skryło i stało bladą zjawą, jaskrawym kołem ledwie widocznym przez chmury… Aż wreszcie znikło zupełnie.

Złowieszczy pomruk pioruna zatrząsł szybami w oknach poczekalni, w której siedziałam.

Przez głośniki zawieszone gdzieś wysoko ogłoszono w końcu, że zaczęła się odprawa pasażerów na pokład samolotu. Pamiętając lekcję, jakiej udzielił mi Manny, wyczekałam, aż wywołają grupę z takimi biletami jak mój, a potem razem z innymi ludźmi przeszłam blaszanym korytarzem prowadzącym do samolotu i usiadłam ostrożnie w ciasnym, niewygodnym fotelu. Gdybym nadal potrafiła zmieniać kształt, skróciłabym swoje nogi. A tak skręciłam się w jedną stronę, żeby uniknąć wciskania kolan w oparcie siedzenia z przodu.

Mój telefon komórkowy znowu zadzwonił. Oczywiście był to Manny. Odebrałam, ale stewardessa w uniformie powiedziała mi, że rozmowy przez komórkę są na pokładzie zabronione. Wyłączyłam więc telefon, rozparłam się w fotelu, jak tylko się dało, i czekałam na start.

Drobne włoski na moich rękach zaczęły się podnosić. Spojrzałam na nie, zaintrygowana tą reakcją ciała, którego funkcjonowanie powoli zaczynałam rozumieć. Zapewne było to jakieś ostrzeżenie, ponieważ wyciszone resztki zmysłów dżinna, które mi pozostały, biły na alarm.

Miałam tylko chwilę na działanie, i żadnej wiedzy o tym, co mogłabym zrobić – jedynie instynkt mógł mnie ocalić lub pogrążyć.

To był atak gwałtownej pogody, a ponieważ moja moc płynęła od Manny'ego, nie panowałam zbytnio nad takimi zjawiskami. Mogłam jednak uziemić samolot, wciskając jego koła w nawierzchnię na pasie startowym.

Błyskawica trafiła kadłub samolotu z siłą wybuchu, przepalając bezpieczniki i pogrążając jego wnętrze w ciemnościach. Paliwo, pomyślałam i szybko przeniosłam uwagę na wielkie zbiorniki. Wystarczyłaby jedna iskra, by je podpalić, i chociaż samolot był teraz względnie zabezpieczony, czułam, że błyskawica szuka jakiegoś słabego punktu.

Ktoś tym władał. Z pewnością jakiś Strażnik Pogody.

Reakcje chemiczne zachodzą pod kontrolą Strażników Ognia, ale paliwo lotnicze to raczej coś pochodzenia ziemskiego i byłam w stanie uchronić je przed eksplozją.

A bardzo niewiele brakowało, by do niej doszło.

Kiedy nawałnica dobiegła końca pośród krzyków ludzi wokół mnie, rozparłam się w fotelu i wsłuchiwałam się w odgłos deszczu, uderzającego w kruchą skorupę poszycia samolotu. Walił z furią, wyrażającą wściekłość Strażnika, który go tu zesłał.

Spokój, pomyślałam sobie. Ja też wolałabym znaleźć się gdzie indziej.

Czułam się chora, słaba i pusta, ale ludzie wokół mnie nadal żyli. Podobnie jak ja.

A to było już coś w świecie nicości.

Po stanowczo zbyt wielkim zamieszaniu i nie bez problemów przeniesiono nas w końcu do innego samolotu. Gdy wystartował, krótka i gwałtowna burza właśnie ucichła, a słońce rozproszyło czarne chmury.

Manny czekał na mnie na lotnisku w Albuquerque.

Gdybym się spodziewała serdecznego powitania, spotkałoby mnie rozczarowanie; żadnych uśmiechów, tylko najbardziej sroga ze wszystkich groźnych min i mocny chwyt za ramię, by poprowadzić mnie w stronę wyjścia.

– Wystartowaliśmy z opóźnieniem – powiedziałam.

– W pierwszy z samolotów trafił piorun.

– Tak, wiem. Niby przypadkiem. Nie mów nic, póki nie znajdziemy się w samochodzie.

Furgonetka stała na miejscu dla pasażerów czekających na transport, a za kierownicą siedział Luis Rocha. W przeciwieństwie do Manny'ego uśmiechnął się do mnie, kiedy wsuwałam się na siedzenie za nim. Manny usiadł z przodu na fotelu dla pasażera i z furią zatrzasnął drzwi.

– Jedź – polecił Luisowi. Ten spojrzał na mnie, unosząc brew, kiedy ruszył i włączył się do ruchu.

– Zachowuje się tak przez cały dzień – oznajmił. – To przez ciebie muszę znosić jego kiepski humor.

Nic nie odpowiedziałam. Patrzyłam na Manny'ego, próbując się zorientować, czemu jest na mnie taki wściekły. No dobrze, nie poprosiłam go o pozwolenie na wyjazd, ale czy naprawdę oczekiwał, że to zrobię? Nie do wiary. Nie byłam niewolnicą ani też dzieckiem.

– Kto to taki? – spytał mnie Manny. – Powiedziałaś, że wiesz, kto podłożył ogień. No więc kto?

– W El Paso rozmawiałam ze Strażniczką, która się nazywa Molly Magruder. To ona podpaliła biuro.

Reakcja Luisa była wymowna; wzdrygnął się, a furgonetką nagle zarzuciło na szosie, choć brat Manny'ego szybko zapanował nad kierownicą. Za nami ktoś zatrąbił zirytowany. Luis pokazał mu przez okno obraźliwy gest.

– No i? – naciskał starszy z Rochów. Również zauważył reakcję brata, ale jej nie skomentował.

– Wywołała pożar, ale zrobiła to na żądanie kogoś innego. Waszego szefa – dodałam. – Scotta. Tego samego Strażnika Pogody, który dopiero co próbował mnie załatwić w El Paso. I nie tylko mnie, ale również wszystkich tych niewinnych ludzi w samolocie.

Po moich słowach bracia wymienili spojrzenia i nastała długa, wypełniona zadumą cisza. W końcu Luis wzruszył ramionami. Z Manny'ego uszła już złość, ale teraz dla odmiany wyglądał jak chory.

– Jesteś tego pewna?

– Pewna? Nie. Mam słowo Molly Magruder, no i za atakowano mój samolot. Nie potrafię ze stuprocentową pewnością zidentyfikować Strażnika na podstawie jego poczynań, chyba że mam z nim połączenie.

Luis odchrząknął.

– W takim razie może być trochę ciężko, bo właśnie dostaliśmy biuletyn z sieci Strażników. Molly Magruder została zamordowana.