– Przebywała tutaj, kiedy to się stało?
– Tak.
– A jej wuj?
– Też.
– Czy któreś z nich jest ranne?
– Nie.
– Czy widziała pani któregoś z tych ludzi, którzy strzelali?
Pokręciłam przecząco głową.
– Byłam po drugiej stronie ulicy – odparłam. – Wysiadałam z samochodu.
Postukał długopisem w notes.
– Jaki ma pani związek z tym wszystkim?
– To znaczy?
– No, proszę pani. Jakoś mi pani tu do tego wszystkiego nie pasuje.
Pewnie, że nie. Nie potrzeba wielkiego detektywa, żeby to stwierdzić.
– Jestem znajomą Manny'ego Rochy – wyjaśniłam. – Pracowałam z nim.
To wydawało się do przyjęcia.
– Gdzie?
– W firmie „Rocha – Usługi Środowiskowe”.
– A czym właściwie się w niej pani zajmowała? Obrzuciłam go obojętnym, pozbawionym emocji spojrzeniem.
– Analizami.
Uwierzył w to albo i nie, ale nie wydawało się, by miał ochotę drążyć ten temat. Zapisał mój numer telefonu i adres i wszedł do domu, żeby porozmawiać z Luisem.
Znowu pozostałam sama z zabitymi.
Dla dżinna śmierć to rozpad – unicestwienie. Odłączenie, trochę podobne do tego, jakie zgotował mi Ashan. Ale to…? Ciało pozostało – nieustanne przypomnienie tego, czym wcześniej było. Ale oczy Manny'ego choć otwarte, nadal były ciemne. Chciałam, żeby powróciła do niego świadomość. Pragnęłam, żeby Manny spojrzał na mnie jeszcze choć raz. Chciałam mu powiedzieć, że żałuję swoich wybryków.
On nie przepadł, coś mi mówiło. Nic nie ginie do końca.
Jednak moje połączenie z nim uległo zerwaniu, a nawet jeśli dusza Manny'ego gdzieś powędrowała, to udała się do miejsca, do którego nie miałam dostępu i pewnie nigdy nie mogłabym tam dotrzeć. W tym świecie pozostała po nim luka.
Byłam sama. Dziwne, że to tak bardzo doskwiera.
Jako następny podszedł do mnie detektyw w pogniecionym ubraniu, wyglądający na zmęczonego, który zadał mi te same pytania, co poprzedni policjant. Udzieliłam mu identycznych odpowiedzi. Porozmawiał też z Luisem, który wciąż był w domu, a potem przyjechał samochód koronera.
Wydało mi się dziwne, że minęła prawie godzina, zanim w końcu uznano Manny'ego i Angelę za martwych. Przypomniałam sobie dawniejsze czasy i obyczaje – kapłan mógłby postukać ich w czoła małym młotkiem, by przekazać bogom, ale nikt nie miałby wątpliwości, że nie żyją. Teraz jednak, w dzisiejszych czasach, zrobiono im zdjęcia, by udokumentować koniec ich życia, a potem podniesiono ich i zapakowano w czarne plastikowe torby.
Zostali zabrani.
Przyglądałam się, jak wynoszono ciała, i poczułam kolejne ukłucie żalu. Wśród ludzi śmierć przebiegała etapami i z każdym krokiem zrywały się kolejne więzy. Ile jeszcze ich pozostało?
Wcale nie musisz tego wszystkiego czuć, mówiło coś we mnie. Możesz odejść. Wróć do Strażników i powiedz im, że potrzebny ci nowy przydział. Nie musisz już więcej widywać się z Luisem ani Isabel.
Tak mnie kusiło, żeby odejść, zostawić to za sobą w ludzkim świecie, do którego przecież należało. Zacząć wszystko od nowa. Mogłabym zdecydować się na odejście. To byłoby łatwe.
Zgodne z tym, jak postępują dżinny.
A jednak zamiast tego usiadłam na schodach ganku i czekałam.
Po jakimś czasie wozy policyjne odjechały, gapie się rozeszli. W domu rozdzwonił się telefon i słyszałam przytłumiony głos Luisa wyjaśniającego rozmówcom, co się stało. Telefonowali przyjaciele, rodzina, a pewnie też Strażnicy.
Isabel płakała. Zawodziła. Był to krzyk dziecka zdającego sobie sprawę z tego, że jego świat się rozpadł. Nie byłam człowiekiem. Nie mogłam złożyć jej fałszywych obietnic, a tamta myśl wciąż we mnie tkwiła: mogłabym odejść. Po prostu oddalić się od całego tego bólu, od tej bezsensownej, głupiej śmierci.
Kiedy noc zaczęła zapadać, stuknęły frontowe drzwi siatkowe, zaskrzypiało drewno i Luis usiadł obok mnie na schodach. Pachniał mydłem i szamponem, świeżo wypranym ubraniem. Nie było już na nim nawet śladu krwi Manny'ego.
Milczał przez chwilę. Patrzyliśmy, jak słońce zachodzi w jaskrawej feerii barw.
– Isabel chce cię zobaczyć – powiedział. – Wejdziesz do środka?
Odwróciłam się i spojrzałam na niego. Nie patrzył mi w oczy.
– Zrób to dla niej – dodał. – Nie dla mnie. Mnie nie obchodzi, co zrobisz, do cholery.
Wstałam i weszłam do domu. Pachniał jak… dom. W powietrzu wciąż unosił się zapach ostatniego posiłku przygotowanego przez Angelę. Było czysto, ciepło i przytulnie. W kuchni talerze i szklanki nadal leżały w zlewie, czekając, aż ktoś je umyje. Odkręciłam ciepłą wodę, dodałam trochę płynu do naczyń i wyszorowałam je starannie, zanim weszłam do dziecięcej sypialni.
Luis ułożył Ibby w łóżeczku i otulił, ale nie spała. Wciąż trzymała kciuk w ustach, a oczy miała ciemne i otwarte szeroko.
Przysiadłam na brzegu łóżka i bardzo delikatnie pogładziłam jej jedwabiste ciemne włosy.
– Ibby – powiedziałam. – Jestem tutaj.
Nie odezwała się, ale zwinęła się przy mnie w kłębek. Łzy spływały jej z oczu w ciszy. Wzięłam ją na ręce – ciężką, ciepłą i jakże ludzką – i kołysałam, aż zaczęła płakać naprawdę. Pulchne rączki obejmowały mnie mocno za szyję.
Zanurzyłam twarz w jej czystej bawełnianej koszuli nocnej. To miało ją pocieszyć, nie mnie. Dżinny nie rozpaczają. Dżinny odchodzą.
Zajęło to dużo czasu, ale Ibby zasnęła w końcu, wciąż pozostając w moich ramionach. Położyłam ją z powrotem do łóżka i wyszłam do pogrążonego w mroku saloniku, w którym siedział Luis.
Przykucnęłam przy jego krześle, tak że nasz wzrok znalazł się na jednym poziomie, chociaż Luis na mnie nie spojrzał.
– Nie prosiłabym o to – zaczęłam – gdyby Manny nie odszedł. Potrzebuję… – Nie potrafiłam dokończyć tej prośby. Luis poruszył ciemnymi oczami, a od jego spojrzenia przeszedł mnie dreszcz.
– Potrzebujesz mocy – rzekł. – Tak?
Pokiwałam głową. Wyciągnęłam swoją chudą białą rękę, a on uchwycił ją w miażdżącym uścisku swoją dużą silną dłonią.
– Dobrze – odparł. – Masz. Weź ją sobie.
Moc przemknęła przez połączenie, paląca i wściekła, a ja wciągnęłam jej tyle, ile mogłam, zanim wyszarpnęłam w końcu dłoń z jego ręki. Dalej patrzył na mnie gniewnie, a skradziony ogień w moim wnętrzu dał mi wgląd w różne sprawy, czego wcale nie pragnęłam.
– Obwiniasz mnie – powiedziałam.
– Oczywiście, że cię obwiniam.
– Jednak ci ludzie w samochodzie strzelali do ciebie, a nie do mnie – zauważyłam cicho, bez oskarżania, ale Luis drgnął, jakby ktoś go uderzył. – Prawda?
Nie odpowiedział. Spoglądał przeze mnie gdzieś w dal, na jakieś wydarzenie z przeszłości, którego nie potrafiłam dojrzeć. Jako dżinn powinnam była wiedzieć; jako człowiek nie dostrzegałam nawet zarysów tego czegoś. Ta frustrująca sytuacja, w której jakoś się znalazłam, przyprawiała mnie o ból głowy.
– Być może – odezwał się w końcu. – Policja mówi, że w tym samochodzie byli ludzie z klanu Norteño, więc możliwe, że polowali na mnie. A co? Czy przez to czujesz się lepiej, bo zostawiłaś Manny'ego i Angelę, że by konali, podczas kiedy sama zgrywałaś bohaterskiego dżinna?
Tym razem ja zadrżałam, przynajmniej wewnątrz, w sobie.
– Nawet gdybym została na miejscu, nawet gdy bym wykorzystała każdy gram swojej mocy i unicestwiła w ten sposób siebie, nie uratowałabym Angeli. Była martwa w chwili, gdy kula wbiła się w jej mózg. Prawdopodobnie nie zdołałabym też uleczyć uszkodzonego serca Manny'ego.
Luis to wiedział. Był Strażnikiem Ziemi; gdyby przemyślał sprawę na chłodno, stwierdziłby to samo, jednak nie potrafił się z tym pogodzić.