Zapadła cisza, ale po chwili Luis rzekł:
– Wynoś się. Nie chcę cię w tym domu. Wstałam, nie podeszłam jednak do drzwi.
– Isabel…
– Jest moją bratanicą. Zaopiekuję się nią. – Spoglądał na mnie przekrwionymi oczami. – Odejdź. Pobieraj sobie swoje darmowe obiadki gdzie indziej. Nie jesteś stąd.
Nikt – ani człowiek, ani dżinn – nigdy nie mówił do mnie takim tonem, nie używał takich słów. Gdyby tak zrobił, wydałby na siebie wyrok śmierci, gdyż zniszczyłabym go z całą mocą, jaka tętniła w moich żyłach.
A jednak odeszłam. Opuściłam dom, zamykając za sobą cicho drzwi, a kiedy stałam w ciemności, uświadomiłam sobie, że nie mam samochodu, którym mogłabym pojechać do swojego mieszkania.
Odwróciłam się w prawo i zaczęłam iść.
Nie poszłam do siebie. Zbliżyłam się do budynku, w którym znajdowało się moje mieszkanie, ale nie było w nim nic, co by mnie przyciągało. Spacerowałam więc całą noc, rozmyślając. Świat przesuwał się obok mnie w postaci rozmazanych świateł, odgłosów, śmiechów dolatujących skądś w oddali. Nic z tego nie miało znaczenia. Nie potrafiłam opuścić więzienia, jakim było moje własne ciało, i zamknięta wewnątrz tej klatki czekałam na… coś.
Rano zaczął dzwonić mój telefon. Były to wiadomości z organizacji Strażników. Manny prawdopodobnie miał rację; przypuszczali, że przyczyniłam się do śmierci Molly z El Paso.
Przyszło mi do głowy, że jednak jest coś, co mogłam zrobić. Coś, żeby rozproszyć mrok, jaki we mnie zapanował.
Wystąpić przeciwko temu światu, który mnie zranił. Scott Sands, zwierzchnik Manny'ego, mieszkał w centrum Albuquerque, w luksusowym wysokościowcu, z którego roztaczał się widok na porośnięte sosnami góry. Znowu ruszyłam przed siebie. Ruch był dla mnie ważny, lecz nie spieszyłam się za bardzo. Nie teraz. Wieżowiec miał elektroniczny system zabezpieczeń, który łatwo było zmylić. Wbiegłam po schodach. Na samej górze, na ostatnim piętrze, moim oczom ukazał się cichy, wyłożony chodnikiem korytarz z wieloma solidnymi, kosztownymi drzwiami. Pewnie mogłabym zapukać.
Zamiast tego otworzyłam z hukiem drzwi z numerem 1514, a potem roztrzaskałam szyby okienne, z których składała się cała tylna ściana mieszkania. Zimne górskie powietrze wtargnęło do wnętrza ze świstem, na co Scott Sands zerwał się na równe nogi. Był jeszcze w szlafroku i kapciach. Z zadowoleniem stwierdziłam, że mieszka samotnie – nie zawahałabym się także, gdyby zasłonił się własną rodziną, jednak ulżyło mi, że do tego nie doszło.
Był sam – co pogarszało jego sytuację, gdyż teraz wcale nie musiałam się spieszyć.
Skulił się ze strachu przede mną, a potem przypomniał sobie, że jest Strażnikiem i przystąpił do kontrataku.
Elektryczność zaiskrzyła i wypłynęła ze wszystkich gniazdek w mieszkaniu, tworząc na dłoni Scotta grot o różowym odcieniu, który wystrzelił w moją stronę.
Uchyliłam się z łatwością. Elektryczny ładunek uderzył w ścianę, odbił się i rozprysł na dywanie, zwęglając go na cuchnący żużel.
– Czy to wszystko, na co cię stać? – spytałam i zaczęłam zbliżać się do niego. – Spodziewałam się czegoś więcej po mordercy bez skrupułów. Może powinieneś spróbować jeszcze raz.
Odskoczył ode mnie niezdarnie, błyskając bladymi nogami pod mechatym czarnym szlafrokiem. Wiatr dmuchnął w niego, podrywając w górę gazety i papiery, które zatańczyły wokoło.
Scott wykorzystał pęd powietrza, tworząc z papieru ostry wir między nami. Nie miałam władzy nad wiatrem, ale ponieważ moc, którą czerpałam, była ziemska, cisnęłam w niego tymi papierzyskami, by oblepiły go niczym dusząca, dławiąca chmura. Przywarły do jego ust, nosa i oczu, wzbudzając w nim paniczny lęk. Stracił kontrolę nad wirem.
Złapałam go za gardło, zanim zdołał zedrzeć papiery przylegające mu do oczu, a ziemska moc płynąca w moich żyłach sprawiała, że byłam o wiele silniejsza niż przeciętny człowiek moich rozmiarów. Bez trudu mogłabym je zmiażdżyć.
Zamiast tego przytrzymałam Scotta, wpatrując się w jego szeroko rozwarte wystraszone oczy. I myśląc o otwartych oczach Manny'ego, gdy spoglądałam na niego po raz ostatni. Otwartych i pustych.
– Nająłeś Strażniczkę Ognia, żeby spalić biuro Manny'ego Rochy – powiedziałam. – I przy okazji zabić obu braci, jeśli się uda. Tak?
Wbił się paznokciami w moją dłoń, ale łatwiej byłoby mu rozewrzeć imadło piórkiem.
– Tak – wydusił z siebie. – Tak!
– Czy to ty zorganizowałeś zamach na dom Manny'ego?
Nie odpowiadał. Jego źrenice były wielkie, a twarz sina. Przyszło mi do głowy, że może potrzebować powietrza, by mi odpowiedzieć, i rozluźniłam nieco uścisk, wpuszczając odrobinę tlenu do jego płuc.
– Moja cierpliwość się wyczerpała, Strażniku Sands. Odpowiadaj i to już.
– Nie – wydyszał. – To nie ja!
– Czemu więc zdemolowałeś biuro Manny'ego?
– Ja… nie mogę oddychać…
– O to właśnie chodzi w duszeniu – wyjaśniłam. – No już, mów szybko, jeśli chcesz żyć.
Twarz Scotta była rozdęta, oczy wychodziły mu z orbit i teraz naprawdę się bał. Zabiłby mnie, gdyby mógł, ale to ja miałam nad nim przewagę i miażdżyłam mu gardło.
– Rozkazy – zdołał wydusić. – Z Rancza.
– Z Rancza – powtórzyłam. Nic mi to nie mówiło. – Jakiego Rancza? Gdzie?
– Pomyłka – wyrzęził. – Dokumenty. Trzeba było ich zabić, na wypadek gdyby wiedzieli…
Nie wypowiedziałby kolejnego słowa, nawet gdybym ścisnęła go mocniej. Zdjęłam ręce z jego szyi i pozwoliłam mu upaść na podłogę. Przykucnęłam obok, patrząc mu w oczy. Był półprzytomny, a jego przerażenie graniczyło z szaleństwem.
– Boisz się swoich szefów bardziej ode mnie – stwierdziłam. Nie musiał mi przytakiwać; to było dostatecznie jasne. – Czy naprawdę sądzisz, że to mądre, Strażniku Sands? Wydaje mi się, że już zrozumiałeś, jak niewiele obchodzi mnie twoje żałosne życie.
Zamrugał, patrząc na mnie, i odparł:
– Ty nic nie wiesz. Nie rozumiesz.
– Oczywiście i mało mnie to obchodzi. Roześmiał się. Zaśmiał się. Urywanym, ochrypłym chichotem. Potem przetoczył się na ręce i kolana. Jego luźny szlafrok wlókł się za nim, gdy Strażnik pełzł po spalonym dywanie.
Dotarł do parapetu, zerknął na mnie i dostrzegłam iskrę szaleństwa w jego oczach.
– Nie możesz jej pokonać – rzekł. – Chciałbym zobaczyć, jak spróbujesz to zrobić, ty suko.
Po tych słowach rzucił się do przodu w pustą przestrzeń.
Podeszłam do okna i odsunęłam na bok powiewające, chłostane wiatrem zasłony. Słońce świeciło jasno, a w oddali delikatny błękit nieba Nowego Meksyku lśnił nad górami.
Na chodniku na dole nie było śladu Strażnika Scotta Sandsa. Tak jakby… odleciał.
Strażnicy mieli niezwykłe moce, to prawda, ale nawet gdyby okazał się zdolny do takiego wyczynu, to wciąż byłoby go widać na tle jasnego porannego nieba.
A on po prostu… znikł. Jak gdyby – i to uderzyło mnie najbardziej – odszedł do sfery eterycznej. Dżinn mógłby to zrobić… ale przecież Sands nie był dżinnem. Co prawda niektórzy spośród dżinnów potrafili przenosić ludzi przez sferę eteryczną, nie wyrządzając im przy tym krzywdy, ale z pewnością niewielu było takich, którzy robiliby to na każde zawołanie.
Przez długą chwilę stałam w miejscu, wpatrując się w to, co wydawało się niemożliwe, a potem przeszłam powoli przez potłuczone szkło do rozwalonych drzwi. Usłyszałam syreny w dole na ulicy, co było prawdopodobnie reakcją na dokonane przeze mnie włamanie do tego mieszkania.
I znowu poczułam, jak oplata mnie sieć, i nie wiedziałam, jak się z niej uwolnić. To była sprawa ludzi, Strażników, a dla dżinna brakowało w tym miejsca.