Zadzwoniła moja komórka. Tym razem odebrałam ją, schodząc schodami do poziomu ulicy.
– Cześć – usłyszałam męski głos. – Tu Lewis Orwell. Wpadłaś w niezłe tarapaty.
– Wiem – odparłam.
– Zabiłaś kogoś, Cassiel?
– Nie. – Formalnie rzecz biorąc. – Możliwe, że cztery osoby w samochodzie, z którego zastrzelono Manny'ego. Czy oni się liczą?
Westchnął.
– To pytanie, którego nie mamy teraz czasu roztrząsać. Czy zabiłaś jakichś Strażników?
– Nie.
– Pytam, bo powiedziano mi, że to zrobiłaś. – Za milkł na moment. – Manny nie żyje. Czy masz z tym coś wspólnego?
– Nie – odparłam. – Poza tym, że byłam tam i to widziałam.
Ktoś wchodził po schodach. Zastygłam na podeście, na którym się znajdowałam, przyciskając ramiona do betonu i pragnąc stać się niewidzialna. To była sztuczka Strażników Ziemi, kosztująca stosunkowo niewiele energii, i udała się wspaniale. Policjanci przebiegli obok mnie, kierując się schodami w górę. Poczekałam, aż pokonają dwa piętra, a potem znowu ruszyłam dalej.
– Potrzebuję twojej pomocy – powiedziałam.
– Nie da rady. Mamy w tej chwili własne poważne problemy. Wszyscy Strażnicy, których jestem w stanie złapać, jadą ze mną za granicę. Większość dżinnów też się z nami wybiera. Jedyne, co mogę zrobić, to powiedzieć ci, gdzie znajdziesz pewne środki.
– Środki?
– Pieniądze. Dowód tożsamości. – Przez słuchawkę telefonu usłyszałam szum oceanu, wyraźny i rytmiczny.
– Muszę już kończyć. Nie będziesz się mogła do mnie dodzwonić, póki nie wrócę, bądź więc ostrożna. Czy jesteś gotowa na przyjęcie pewnej informacji?
– Tak – odparłam. – Jestem gotowa.
Niespodziewanie to, co mi podał, nie było adresem, ale koordynatami – ciągiem liczb. Zapamiętałam je i powtórzyłam, a potem Lewis nagle zamilkł i rozmowa się zakończyła.
Kiedy próbowałam zatelefonować jeszcze raz, numer nie odpowiadał.
Strażnicy zmagali się z zagrożeniami, które nie miały ze mną nic wspólnego. Nawet dżinny brały w tym udział. Miałam silne przeświadczenie, że moje przetrwanie zależy teraz wyłącznie ode mnie i, jeśli chcę szukać jakiejś sprawiedliwości dla Manny'ego Rochy, jego żony i córki, to muszę najpierw ratować siebie.
Sama.
Pokonałam resztę schodów i wyślizgnęłam się bocznym wyjściem. Mój wygląd był już nie tylko egzotyczny, ale i niebezpiecznie zdradliwy. Potrzebowałam pewnych rzeczy.
Na szczęście ludzki świat był ich pełen.
W toalecie na stacji benzynowej ufarbowałam włosy. Ostry chemiczny zapach przywarł do mnie i dawał się wyczuć nawet wtedy, gdy starłam nadmiar farby i wysuszyłam włosy najlepiej, jak potrafiłam, korzystając z suszarki do rąk. Nie wyglądały już przynajmniej jak biała purchawka, teraz były różowe, nieco jaśniejsze na końcach. Uświadomiłam sobie, że przypominam jedno z tych niezdrowo wyglądających lukrowanych ciastek ze sklepu spożywczego.
Za ostatnie pieniądze, jakie miałam, kupiłam ubrania na zmianę i zestaw do makijażu. Rozmyślnie zmieniłam styl stroju, wybierając ciuchy w jaskrawych kolorach i zrobiłam sobie krzykliwy, nieco wyzywający makijaż. Wyglądałam teraz młodo i ekstrawagancko, i zauważyłam, że po takim przeobrażeniu większość ludzi odwraca ode mnie wzrok.
Nie przypominałam już łatwo rozpoznawalnej albinoski w bieli, którą widziano w miejscach tak wielu zbrodni – i na tym właśnie mi zależało.
Współrzędne podane przez Lewisa doprowadziły mnie do starej dzielnicy w centrum Albuquerque, a tam do zacienionego miejsca obok masywnego brunatnego gmachu Narodowego Muzeum Atomowego. Był to po prostu nagi kawałek ziemi z dużym płaskim kamieniem. Ludzie nagryzmolili na jego powierzchni jakieś słowa, ale upływ czasu sprawił, że zblakły i na zawsze przeszły do historii; zastanawiałam się przez chwilę, jak Lewis mógł się spodziewać, że odnajdę coś w tak opustoszałym miejscu.
Jednak jeden z wyblakłych napisów przyciągnął mój wzrok, ponieważ był to hieroglif Strażników. Powiodłam po nim palcem, po czym uniosłam kamień.
Pod spodem zobaczyłam wilgotną ziemię; tworzyła ona nieznaczne wgłębienie, jakby coś było tam zakopane. Zagłębiłam w niej palce i dotknęłam zimnego metalu – cylindrycznego pojemnika z zakręcaną pokrywką. Była przyspawana w taki sposób, że każdy kompetentny Strażnik Ziemi poradziłby sobie z jej otwarciem, ale zwykły człowiek miałby z tym kłopoty. Otarłam sobie palce, zdejmując pokrywkę, ale za to w środku znalazłam złożony kawałek kartki i trzy plastikowe torebki.
Informacja, choć niepodpisana, pochodziła najwyraźniej od Lewisa Orwella i brzmiała tak:
Jeśli trzymasz to w ręce, jesteś Strażnikiem Ziemi, który ma kłopoty, a ja zdecydowałem, że warto ci pomóc. W torebkach znajdują się pieniądze, dwie nowe karty kredytowe z wysokim limitem oraz zestaw czystych dokumentów tożsamości, jeśli nie możesz używać nadal swojego nazwiska. Jedna uwaga: jeśli użyjesz ich bez mojego pozwolenia, zabiję cię. Zadzwoń najpierw. Numer znasz.
Uznałam, że skoro Lewis przysłał mnie tutaj, nie ma potrzeby, bym dzwoniła do niego ponownie. Otworzyłam po kolei wszystkie torebki. Gotówka – kilka tysięcy dolarów w używanych banknotach. Dwie karty kredytowe, jak obiecał, na neutralnie brzmiące imię i nazwisko: Leslie Raine. Dokumenty tożsamości – teksańskie prawo jazdy, metryka urodzenia i paszport – wystawione na to samo nazwisko. Zdjęcie przedstawiało istotę ludzką, pozbawioną wyrazistych cech którejś z płci. Skoncentrowałam się po kolei na każdej z fotografii, korygując ich zabarwienie w taki sposób, by wizerunek zaczął bardziej przypominać mnie, w tym również moje nowe różowe włosy.
Zapisałam swoje imię i datę na odwrocie notatki i włożyłam ją z powrotem do pojemnika, który zamknęłam, po czym ponownie ukryłam pod kamieniem.
Leslie Raine.
To imię i nazwisko wydawały się moje tak samo, jak jakiekolwiek inne.
Wyjechałam z Albuquerque dopiero co kupionym motocyklem. Prawo jazdy, jakie dostałam wraz ze swoją nową tożsamością, nie pozwalało mi, jak się dowiedziałam, na kierowanie tym pojazdem, póki nie zdam koniecznych egzaminów. Jednakże mimo nowego przebrania, nie czułam się na tyle swobodnie, żeby iść na policję i przejść taki test. Poprosiłam po prostu, żeby pokazano mi, jak wygląda prawo jazdy na motor, co pozwoliło mi odpowiednio zmodyfikować dokument, który miałam przy sobie.
Skłamałam, solennie przyrzekając sprzedawcy, że pójdę prosto do odpowiedniego urzędu, aby uzyskać potrzebne dokumenty. Przestał zadawać pytania, gdy tylko terminal wypluł potwierdzenie ściągnięcia odpowiedniej kwoty z mojej karty kredytowej i dodatkowo wyposażył mnie w czarny kask, białą skórzaną kurtkę, rękawiczki i skórzane ochraniacze na spodnie. Włożyłam te rzeczy w przebieralni, wzięłam kask, wsiadłam na motocykl i przez chwilę rozgryzałam mechanikę tego pojazdu.
– Jest pani pewna, że sobie z tym poradzi? – zapytał sprzedawca, kiedy zajmowałam się kontrolkami. – To spory motocykl.
Rzeczywiście. Był to lśniący motocykl marki Victory Vision, szary i stalowy, który kosztował Strażników całkiem niezłe pieniądze. Wciąż jednak uważałam, że lepiej kupić coś takiego niż samochód. Wątpiłam, czy miałabym ochotę godzinami tkwić w stalowym pudle, a jazda na motorze kojarzyła się ze swobodą. Czymś pełnym energii i mocy.
Włączyłam silnik i delektowałam się jego drżącym warkotem. Nacisnęłam na pedał gazu, wsłuchując się we wspaniały ryk, i po raz pierwszy w swoim ludzkim życiu uśmiechnęłam się całkiem naturalnie.
– Jest wspaniały – oświadczyłam. Włożyłam kask, podniosłam podpórkę i wrzuciłam bieg.