Sprzedawca pomachał mi na pożegnanie, co zobaczyłam w lusterku wstecznym. Skoncentrowałam się na kierowaniu motocyklem. Był to skomplikowany taniec równowagi, intuicji oraz opanowania i poczułam przypływ euforii, jakiej nie doznałam od chwili wejścia w ludzkie ciało. To… to była wolność. Byłam sama, uciekłam swoim wrogom i przynajmniej przez chwilę mogłam po prostu istnieć.
Dodałam gazu, kiedy wyjechałam poza granice miasta, a motocykl wyrwał ochoczo do przodu z gardłowym rykiem. Jego wibracje przechodziły przeze mnie, jasne i czyste, i wydawało się, że nie ma przede mną nic poza pustą, otwartą szosą. Wiatr napierał na mnie jak twarda ściana, wdzierając się w moje ubranie i włosy, owiewając mi szyję chłodzącym strumieniem.
Po pewnym czasie ludzkie troski powróciły, szepcząc w ciszy. Manny i Angela nie żyją. Nie możesz po prostu uciec. Jesteś im coś winna.
Był to dług, którego Luis Rocha nie pozwolił mi spłacić. Mogłabym odejść, a on zadowoliłby się takim rozwiązaniem.
Z wielkim żalem doszłam do wniosku, że tego nie zrobię. Potrzebowałam wyjaśnień. Chciałam mieć pewność, że osierocone przez Manny'ego i Angelę dziecko pozna prawdę o swoich rodzicach – o ich poświęceniu, odwadze i dobroci, jaką mi okazali.
Ibby powinna też dowiedzieć się prawdy o ich śmierci. Znałam część odpowiedzi, ale nie całą. Scott Sands nie był zwyczajnym Strażnikiem i ścigał Manny'ego nie bez powodu.
Nie mogłam uwierzyć, że to się po prostu skończy.
Ranczo.
Musiałam odkryć, co się za tym kryło, bo inaczej Luis i Isabel nigdy już nie będą naprawdę bezpieczni.
Jazda z Albuquerque do Sedony w Arizonie trwała jakieś pięć godzin – niezwykle krótko, biorąc pod uwagę przyjemne doznanie związane z podróżowaniem na motocyklu. Miałam wrażenie, jakbym swobodnie szybowała, co z kolei przypominało mi wszystko, czym kiedyś byłam. Mimo kasku na głowie czułam się mniej zamknięta niż w samolotach lub autach, a wiatr przepływający obok mnie i słońce przygrzewające w plecy przynosiły spokój, którego mi brakowało, choć wcześniej nie zdawałam sobie z tego sprawy.
Jako dżinn byłam powiązana z Matką poprzez Łączników – a przez większość czasu, jaki ogarniałam pamięcią, takim Łącznikiem był dżinn o imieniu Jonathan, śmiertelnik, który umarł na długo przed okresem, od którego rozpoczęła się historia ludzkości. Wiele tysięcy lat później – a stało się to najwyżej zaledwie rok temu – Jonathan postanowił umrzeć, tym razem jako dżinn, aby jego przyjaciel David mógł żyć dalej i to poróżniło mój świat. Podzieliło nas na dobre, gdyż Ashan stał się kontaktem dla starych dżinnów, takich jak ja, a David Łącznikiem nowych dżinnów.
Istniały jednak inne sposoby docierania do Matki niż poprzez Łączników, a miejsce, do którego jechałam, stanowiło jedną z takich możliwości. Wybrałam je nie tylko dlatego, że było najbliższe, ale też najbardziej przyjazne. Kaplica Świętego Krzyża w Sedonie stanowiła sanktuarium zarówno dla dżinnów, jak i dla ludzi i służyła dwóm celom. Ludzkie praktyki religijne nie były dla mnie takie ważne, ale w tej kaplicy przebywało wcielenie samej Ziemi – Wyrocznia.
Liczyłam, że Wyrocznia do mnie przemówi, choć zostałam uwięziona w podrzędnym ludzkim ciele.
Ostatecznie ona sama znalazła się kiedyś w podobnym potrzasku.
Nigdy dotąd nie odwiedzałam tej kaplicy w ludzkiej postaci. To miejsce istniało też w sferze eterycznej od początku czasu, a nie byłam nigdy dotąd zmuszona kontaktować się z Wyrocznią, obarczona skórą i kośćmi. Kiedy płynnie wjechałam na parking na cicho warczącym motocyklu, słońce rzucało ostatnie promienie na skały z czerwonego piaskowca i był to najpiękniejszy widok, jaki ujrzałam, odkąd otworzyłam swoje ludzkie oczy.
Bałam się, że ona mnie nie przyjmie.
Pokonałam biegiem długie schody, mając nadzieję, że ta czynność przegoni narastający we mnie lęk, ale poczułam jedynie ból w mięśniach i pot spływający pod skórzaną kurtką. Tu zginął dżinn. Odczułam kiedyś to pełne mocy wydarzenie nawet tak daleko, na najwyższych poziomach sfery eterycznej. Ashan ją zabił. Nie liczył się z konsekwencjami tego czynu ani z tym, jak bardzo zła była na niego Matka Ziemia za tę zbrodnię.
Ashan też omal nie stracił życia. Nie sądziłam jednak, by czegokolwiek go to nauczyło.
Drzwi na końcu podestu były zamknięte. Pora odwiedzin tego miejsca minęła, ale dotyczył on ludzi, a nie mnie.
Z pewnością nie mnie.
Wyciągnęłam rękę, by dotknąć metalowej klamki, i w odpowiedzi wyczułam za drzwiami poruszenie czegoś rozległego i potężnego, a jednocześnie niezwykle starego.
Drzwi otworzyły się, choć ich nie dotknęłam.
Promienie zachodzącego słońca wlewały się do wnętrza kaplicy przez wielkie witrażowe okna, zabarwiając ją żywymi odcieniami oranżu i przydymionej czerwieni.
Na drewnianej ławie z tyłu siedziała kobieta. Podchodząc do niej, zwolniłam. Nie spodziewałam się, że będzie tak wyraźnie rozpoznawalna. I tak bardzo podobna do swojej matki.
– Imaro – powiedziałam. – Jestem…
– Cassiel – odparła. Jej ciemne włosy powiewały na wietrze, którego nie czułam, a ceglanej barwy sukienka kołysała się wokół kolan i stóp. Twarz Wyroczni wy dawała się ludzka, ale oczy były nieśmiertelne i bardzo przenikliwe, nawet jak na dżinna.
Przykucnęłam na jednym kolanie i pochyliłam głowę.
– Nie trzeba – rzekła Imara. Jej głos zdawał się dobie gać z bardzo daleka, odbijając się dziwnym echem od kamiennych ścian kaplicy. – Usiądź. Przebyłaś długą drogę.
Nie wiedziałam, czy ma na myśli moją niedawną podróż na motocyklu, czy taką w bardziej ogólnym sensie… Od dżinna do postaci, którą byłam teraz, co z pewnością oznaczało upadek z bardzo wysoka.
Swobodne zachowanie w jej obecności nie wydawało mi się właściwe, ale przysiadłam na końcu ławy, tak daleko od niej, jak tylko mogłam. Wyczuwałam w Imarze powolne, silne tętno ziemskiej mocy, niczym bicie serca Matki, i przerażało mnie to. Tęskniłam za tym i bałam się tego…
…Lękałam się, że już nie zasługuję na to, by to czuć. Pragnęłam tego jednak. Moje dłonie drżały pod wpływem strachu.
Imara rzekła:
– Niełatwo było mi przybrać tę postać, by móc z tobą rozmawiać. Nie mamy zbyt wiele czasu.
Unikałam jej wzroku.
– Potrzebuję… – Nie zdołałam dokończyć myśli. Ona i tak wiedziała.
– Nie mogę ci pomóc. Twoim Łącznikiem jest Ashan. Skoro on postanowił cię odciąć, żadna Wyrocznia nic nie może na to zaradzić.
– Ja… wiem. Nie proszę o to. – Czekałam, aż powoli pokiwa głową.
– W takim razie chodzi o twojego Strażnika – powie działa. – Chcesz wiedzieć, dlaczego wydarzenia potoczyły się w taki sposób. Dlaczego zginął.
– Wiem, dlaczego zginął. – Mój głos wydawał mi się ostry i dziwny. – Nieprzyjaciele go zastrzelili. Kule rozszarpały mu ciało. A ja wybrałam zemstę, zamiast powinności.
– Niekiedy zemsta i powinność są jednym – rzekła Imara. Jej głos stał się jeszcze słabszy, a wiatr targał moc niej włosami. – Nie jestem już powiązana z ludzkim światem, z wyjątkiem kontaktu, jaki mam przez swoją matkę, ale mogę zdradzić ci jedno: nie mogłaś go ocalić. Widzę wszelkie możliwe drogi, a dla Manny'ego Rochy i jego żony wszystkie one kończą się w tym samym miejscu.
Przypuszczałam, że doznam ulgi na wieść, że nie ponoszę winy za ich śmierć, ale tutaj, w tym cichym miejscu czułam tylko wielką pustkę.
– Lubiłam go bardzo – wyznałam. Zabrzmiało to nieco dziwnie. – Lubiłam Manny'ego. I Angelę też. A oni odeszli.
Imara przyglądała mi się i było coś przerażającego w tym, że patrzy na mnie tak wielka moc. Było w tym spojrzeniu współczucie, ale tak dalekie, że jego ciepło nie mogło mnie dosięgnąć.