David przechylił na bok głowę, obserwując mnie, gdy przypatrywałam się swojemu nowemu ciału.
Joanne zwróciła na to uwagę.
– I co, mój drogi? Jeśli nie masz zamiaru wsuwać jej dolarów w skąpe Stringi, których ona zresztą nie ma na sobie, to przydałby się szlafrok.
Uśmiechnął się i wyjął jakiś ciuch z jej szafy. Była to bardzo długa, bladoróżowa, zwiewna jedwabna szata, która wydała mi się zimna w zetknięciu ze skórą, ale od razu zaczęła się nagrzewać. Mój pierwszy strój. Jego kolor kojarzył mi się z pierwiosnkami, kwieciem wiśni poruszanym przez wiatr, blaskiem wschodzącego słońca. Ale najbardziej przywodził na myśl zmienne, eteryczne barwy aury dżinnów, tak delikatne, że aż prawie przezroczyste.
Wygładziłam tkaninę, przewiązałam się paskiem i popatrzyłam na nich dwoje. David podszedł do Joanne i spoglądali na mnie z identycznymi minami, które nie były całkiem przyjazne, ale nie były także nieufne. Zdradzały ostrożność.
– Dziękuję wam – powiedziałam. – Już mi lepiej.
Od tysiąca lat nie wypowiedziałam słowa wdzięczności pod adresem nowego dżinna, a co dopiero człowieka. Ludzie należeli do istot niższego rzędu, a ja żywiłam dla nich jedynie pogardę, jeśli już w ogóle obdarzałam ich jakimiś uczuciami.
A zatem takie wyznanie sporo mnie kosztowało i nadal miałam w sobie złość, że upadłam tak nisko. Wiedziałam, że Joanne słyszy echo tych doznań. Pogłos arogancji. Tylko czy to naprawdę arogancja, jeśli ktoś naprawdę jest lepszy?
– Jeszcze mi nie dziękuj. Poczułaś się lepiej, ale taki stan nie potrwa długo – powiedziała Joanne. – Moc, którą wzięłaś ode mnie, wyczerpie się, tym szybciej, im częściej będziesz z niej korzystać. Z tego, co rozumiem, sama nie masz dostępu do sfery eterycznej; zyskasz go tylko pod wpływem kontaktu z człowiekiem. Ze Strażnikiem. – Jej oczy zwęziły się i bardzo pociemniały.
– Co czyni z ciebie rodzaj ifrita. Istotę, która poluje na ludzi, a nie na dżinny. Aż trudno mi to wyrazić, jak bardzo się tym martwię.
Ifrit. Egzystencja w takiej formie stanowiła mroczny sen wszystkich dżin nów – bez nadziei na pełne uleczenie, a jednak trwając przy życiu. Bez końca pochłaniając moce i życiową esencję innych dżinnów, by samej czy samemu przetrwać. Niezupełnie byłam ifritem, ale Joanne zasadniczo miała rację… Byłam kimś pokrewnym takiej istocie. A Strażnicy powinni się mnie obawiać.
Strażnicy, z czego zdałam sobie sprawę z nagłym przestrachem, byli moim pokarmem.
Wymagało to jakiegoś oświadczenia. Jakiejś obietnicy.
– Nie będę na was polowała – powiedziałam i zabrzmiało to tak, jakbym uznała cały ten pomysł za niesmaczny. – Nie musicie się mnie bać.
– Och, ja się nie boję – stwierdziła Joanne i skrzyżowała ramiona. – Gdybym się bała, to – uwierz mi – ta rozmowa miałaby zupełnie inny przebieg. Ale też nie pozwolę ci się posilać Strażnikami, którzy znajdą się na twojej drodze. To, co właśnie zrobiłaś ze mną, zabiłoby większość z nich.
Poczułam, jak moje ciało sztywnieje, a czubki palców mrowieją od mocy. Zastanawiałam się, czy moje oczy przybrały ten metaliczny blask, który widziałam u Davida.
– Jak mnie powstrzymasz? – zapytałam bardzo cicho. – Przecież nie dam się zamknąć w klatce ani w butelce, Strażniczko. Moja rasa miała z tym do czynienia aż za często.
Nigdy w swoim życiu nie byłam niewolnicą ludzi. W odróżnieniu od wielu swoich pobratymców, którzy za sprawą sztuczek lub przekupstwa musieli służyć Strażnikom przez długie tysiąclecia, nigdy nie trafiłam do takiej niewoli, nigdy nie byłam ich własnością. Nie przepadałam za śmiertelnikami, ale i nie bałam się ich. I przenigdy nie dałabym się zniewolić.
Staliśmy tak, tworząc osobliwy trójkąt w ludzkim z pozoru, normalnym domu. David był potężny i pełen mocy, ale nie mógł na mnie wpływać, gdyż należałam do zupełnie innego rodzaju dżinnów. Joanne także dysponowała siłą, lecz przy tym była krucha i śmiertelna, wobec czego nie zagrażała mi bardziej niż ktokolwiek inny z jej rasy.
Tylko… kim byłam ja sama?
Nie wiedziałam tego. Z pewnością nie byłam człowiekiem, dżinnem również nie, i to mnie przerażało. Powiedziałam bardzo cicho i spokojnie:
– Dokąd mam iść? Jeśli nie tu jest moje miejsce, to gdzie?
Nawet w moim własnym odczuciu zabrzmiało to dziwnie pusto i słabo. Joanne i David wymienili spojrzenia, porozumiewając się ze sobą w niemym języku, którego nie rozumiałam.
– Ona ma rację – stwierdził w końcu David. Joanne westchnęła.
– Możesz tu zostać – odezwała się. – Przez kilka dni, nie dłużej. Ale wystarczy jeden fałszywy krok, Cassiel, a pożałujesz, że nie pozwoliliśmy ci umrzeć.
2
Reszta dnia upłynęła mi na poznawaniu swojego ludzkiego ciała, a im lepiej je poznawałam, tym mniej mi się ono podobało. Ta cielesna maszyneria była zbyt delikatna i na dodatek wymagała tylu zabiegów. Jedzenia Oddychania. I wreszcie snu. Upokarzająca procedura wydalania produktów odpadowych przemiany materii wystarczyła, bym nabrała szczerej ochoty do zapadnięcia się w nicość.
Joanne, okazująca mi w trakcie tego chłodne współczucie, zapewniła mnie, że wkrótce się przyzwyczaję. I tak też zrobiłam – z konieczności. Nazajutrz zaczynały mi już nawet smakować pewne potrawy i napoje, które mi podsuwała, i przekonałam się, których z nich lepiej unikać. Kawa miała mocny aromat i była dobra. Czosnek raczej nie, póki Joanne nie uświadomiła mi, że lepiej używać go do przyprawiania innych produktów, a nie zjadać w dużych kawałkach. (Próbowałam także przyprawić jedzenie kawą, ale efekt tego mnie rozczarował).
Lody okazały się rewelacyjne. Po raz pierwszy w ludzkiej postaci poznałam ciepłą falę czegoś, co uznałam za prawdziwą przyjemność. Musiało się to wyraźnie odmalować na mojej twarzy, ponieważ Joanne, siedząca po drugiej stronie stołu, uśmiechnęła się i wskazała łyżką na okrągły pojemnik, wciąż zmrożony i parujący lekko w ciepłym pokoju.
– To lody Ben and Jerry – powiedziała. – Przypuszczałam, że jeśli cokolwiek nauczy cię uśmiechu, to właśnie lody.
Czy się uśmiechnęłam? Raczej nie. Zerkałam na nią, czując, jak ściągają mi się brwi w minie wyrażającej – jak się dowiedziałam – niechęć i wzięłam następną łyżkę zamrożonego czekoladowego deseru.
– Niezłe – stwierdziłam, siląc się na obojętność. Nie zdało się to na nic, bo przymknęłam oczy, rozkoszując się delikatną wspaniałością lodów topniejących mi w ustach.
– To dobra oznaka – rzuciła Joanne. – Gdybyś nie polubiła czekolady, mogłabym cię już zacząć spisywać na straty.
Otworzyłam oczy, żeby na nią spojrzeć.
– Tak? Oblizała łyżeczkę.
– Chcesz znać prawdę?
– Spisałabyś mnie na straty? Naprawdę? – Było to istotne pytanie i uważałam, że zasługuję na odpowiedź.
Joanne przypatrywała mi się uważnie swoimi niebieskimi oczami, nie mrugając przy tym, i równocześnie oczyściła łyżkę z resztek lodów.
– Tak – odparła. – Przykro mi, ale to prawda. Gdybyś nadal upierała się, żeby pozostać dżinnem, nigdy nie przeobraziłabyś się w pełni w istotę ludzką. Ja tam byłam. Wiem, jakie to uczucie być tak blisko Boga, a potem powrócić tutaj. Ale ja się tam nie narodziłam, a ty owszem. Więc najlepiej pogodzić się z obecnym stanem i żyć dalej, bo inaczej wcześniej czy później ta tęsknota cię zabije.
– Albo ty to zrobisz – podsunęłam.
Lekko przekrzywiła głowę na bok. Być może stanowiło to przytaknięcie. A może po prostu usiłowała w ten sposób zlizać ostatni kawałek czekolady z łyżeczki.