Jestem dżinnem. To nic, to nic, nic.
Nie. Zostałam uwięziona. A więzienie to coś, czego dżinn nie znosi.
Policjant o imieniu Randy oraz jego kolega wsiedli do auta, które aż zakołysało się pod ich ciężarem, i wyjechaliśmy na szosę.
– Nic ci nie jest? – spytał mnie Luis cichym głosem. Skinęłam głową, ze ściśniętym gardłem, nie mogąc się odezwać. Nigdy nie przepadałam za zamkniętymi pojazdami, ale ten wydawał się wyjątkowo paskudny i ciasny. – Nie zrób niczego głupiego.
– Tak, słuchaj swojego koleżki – powiedział do mnie Randy. Przejechaliśmy jakieś osiem kilometrów od miejsca, gdzie pozostawiłam motocykl, a teraz Randy zjechał z szosy w prawo, na ledwie widoczną boczną ścieżkę.
Wóz kołysał się na niej i podskakiwał, wyrzucając w górę tumany kurzu i fontanny kamyków.
Kiedy już znikła z widoku szosa za nami, policjant zatrzymał samochód i zgasił silnik. Słychać było tylko tykanie stygnącego metalu i nieustanne ciche dźwięki w głośnikach radia.
– Wysiadać – polecił Randy. Jego partner rzucił mu niespokojne spojrzenie, ale nie zaprotestował. Razem z Randym otworzyli drzwi i wywlekli nas z tylnego siedzenia na otwartą przestrzeń. Gorące powietrze owiało pot, który spływał mi po plecach, i zadrżałam.
Randy znowu wyciągnął broń i gapił się na mnie swoimi chłodnymi piwnymi oczami. Był twardzielem, jednak nie wyczuwałam w nim prawdziwego okrucieństwa. Może tylko desperację.
– No – powiedział. – Zaczynamy od nowa. Gdzie mój syn?
Luis pokręcił przecząco głową.
– Nie wiemy, o czym pan mówi, panie władzo. Naprawdę nie wiemy.
Randy wsunął lufę rewolweru pod podbródek Luisa, a Luis przymknął oczy, aby ukryć czającą się w nich wściekłość lub strach. Nie poruszył się, ale dostrzegłam, jak napinają się mięśnie na jego wytatuowanych ramionach.
I przypomniał mi się jego brat, który zginął od kuli.
– Zabiję tego gościa – oznajmił Randy. – A wtedy przypomnisz sobie, o czym mówię. Co ty na to?
– W takim razie okaże się pan głupcem – odparłam, ściągając na siebie jego zimny wzrok. Nadal jednak mierzył z broni w Luisa. – Proszę wyjaśnić, o co chodzi. Może uda nam się wam pomóc. My też szukamy pewnego dziecka. Małej dziewczynki, Isabel Rochy. Ma pięć lat. Porwano ją z domu, z jej własnego łóżka.
To zdumiało go na tyle, że zdjął palec ze spustu i opuścił broń.
– Co takiego? To moja bratanica – wyjaśnił Luis chrapliwie. – Mój brat i szwagierka zginęli podczas napadu przed kilkoma dniami. Została tylko Ibby. – Przez krótką chwilę nie potrafił ukryć przerażenia i rozpaczy z tego powodu, i wiewałam, że trafił w czułą strunę policjanta, który znów spojrzał ostro na Luisa i ponownie na mnie. Ściągnął przy tym brwi. – Cholera jasna, musicie nam uwierzyć!
Ten wybuch był na tyle szczery, by zbić z tropu gliniarza, który nas zatrzymał. I wprawić go w zmieszanie. – Dzieciak. – Pokręcił głową. – Co się właściwie dzieje, do licha?
– Co z pańskim synem? – spytałam cicho. Randy nie odrywał wzroku od Luisa.
– Nazywa się C.T.: Calvin Theodore Styles – odparł Randy. – Ma pięć lat i został porwany ze swojej sypialni przed trzema dniami. Zwyczajnie… przepadł. Żadnego śladu włamania, żadnych poszlak.
Kolega Randy'ego, któremu wyraźnie ulżyło, że nie dojdzie do aktów przemocy, dopowiedział resztę:
– Randy dostał telefon kilka godzin temu – wyjaśnił. – Na swoją prywatną komórkę; z wiadomością, że osoba, która porwała C.T., porzuciła go gdzieś i jedzie w tym kierunku.
Randy w końcu przeniósł uwagę na mnie.
– Ten informator stwierdził, że rozpoznam porywaczkę po motocyklu i różowych włosach.
– Ten informator – odparłam – przetrzymuje pańskiego synka oraz, prawdopodobnie, także Isabel. Nie mam z tym porwaniem nic wspólnego, ale wrobiono nas, żeby opóźnić pościg.
Randy wpatrywał się we mnie.
– Rozumiem, dlaczego on się tym zajął – powiedział, mając na myśli Luisa. – Sprawy rodzinne. A ty kim jesteś?
Wydało mi się to rozsądnym pytaniem, na które mogłam tylko wzruszyć ramionami, na ile tylko pozwalały mi skute za plecami ręce.
– Też należę do rodziny – odpowiedziałam. – Nikogo poza nimi nie mam.
To również zabrzmiało przekonująco dla jego uszu wyczulonych na kłamstwa i Randy wymienił spojrzenia z drugim policjantem, a ten skinął głową. Bez słowa rozkuli nas z kajdanek, które, z czego zdałam sobie sprawę, oboje z Luisem mogliśmy w dowolnej chwili rozpuścić… ale nie zrobiliśmy tego. Luis przypuszczalnie grał na zwłokę, czekając na odpowiedni moment. A ja – co? Zdekoncentrowałam się? Dżinny się nie dekoncentrują.
– Macie zdjęcie tej dziewczynki? – zapytał tamten policjant.
– Tak – odrzekł Luis. Pogrzebał w tylnej kieszeni i przetasował zdjęcia, wyławiając to, na którym widnieli Manny, Angela i Isabel na wakacjach. Utrwaleni na kliszy w tamtej chwili, szczęśliwi i radośni. Żywi.
Przykro mi było na to patrzeć. Oto, jak potoczyły się ich losy. Czas przypomina długą drogę, z tragediami na każdym zakręcie. Nie da się niczego cofnąć; można jedynie przywołać urywki przeszłości na fotografiach i we wspomnieniach.
O nie, nie dotyczyło to wyłącznie ich. Jak też byłam teraz człowiekiem z krwi i kości. I, tak jak oni, znajdowałam się w drodze, a czas był moim wrogiem: złodziejem, wykradającym chwile, wspomnienia oraz samo życie.
Randy – czyli policjant Styles – rzucił okiem na dokument tożsamości Luisa, następnie przejrzał zdjęcia i oddał je Luisowi. Wykazywał ostrożność, co dobrze o nim świadczyło.
– Przykro mi z ich powodu – powiedział. – Wyglądali na miłych ludzi.
I tacy byli odrzekł Luis. Domyślałam się, że wciąż trudno mu przychodziło wspominanie o nich w czasie przeszłym. Wsunął portfel z powrotem do kieszeni i spojrzał na mnie. – A więc na czym stanęliśmy? Wytłumaczyliśmy się jak trzeba?
– Tak – przyznał policjant. – Na razie tak, chyba że stwierdzę, że mnie wrabiacie, a wtedy przemielę was na paszę dla krów, jeśli odkryję, że wiecie coś, cokolwiek o porwaniu mojego syna. Jasne?
Luis skinął głową.
– Jasne.
Styles zwrócił się teraz do mnie:
– A ty, różowa, jak się nazywasz?
Niemal odpowiedziałam, że Cassiel, ale w ostatniej chwili ugryzłam się w język. Styles sprawdził przecież tożsamość Luisa. Raczej nie uwierzyłby mi na słowo. Zamiast odpowiedzieć, wyciągnęłam z kieszeni w kurtce swój portfel i podałam go policjantowi. Otworzył go i spojrzał na prawo jazdy. – Leslie Raine – odczytał i obrzucił mnie spojrzeniem. – Trochę niepodobne to zdjęcie.
– Przeważnie już tak to bywa ze zdjęciami – mruknął Luis. I dobrze, że odezwał się za mnie, bo poczułam się spięta. Wcześniej użyłam odrobiny mocy, by upodobnić nieco bardziej fotografię do siebie samej. Czy teraz Styles dawał do zrozumienia, że niezbyt fachowo fałszuję dokumenty?
– Hm – zastanowił się Randy Styles. Przypatrywał się uważnie fotografii, potem mnie i znowu prawu jazdy.
– Jestem albinoską. – Kilka osób tak mnie nazwało, więc pomyślałam, że warto podchwycić ten motyw. – Zdaje się, że albinosi kiepsko wychodzą na zdjęciach.
– Czy albinosi nie mają różowych oczu? – Nie wszyscy – odparłam.
Przejrzał pozostałą zawartość portfela. Poza kartą kredytową od Lewisa nie było tam nic więcej.
Żadnych drobiazgów. Żadnych zdjęć, przechowujących wspomnienia na dni wypełnione pustką.
Pożałowałam, że nie mam niczego podobnego; nie Po to, by rozwiać podejrzliwość tego policjanta, tylko aby zachować w pamięci uśmiech Manny'ego.
Styles zwrócił mi moją własność.