Выбрать главу

– Jakiś lekki ten portfel.

– Nie noszę zbędnych rzeczy.

– To świadczy raczej o nerwicy natręctw – stwierdził. – Dobra, zakładam, że jesteście czyści; sprawdziliśmy już was w komputerze w wozie. Manny i Angela Rochowie rzeczywiście zostali zastrzeleni przed swoim domem, tak jak powiedzieliście. A Isabel Roche porwano. Jednak za tobą, mój panie, ciągnie się coś tam ze starych, burzliwych czasów.

Luis wzruszył na to ramionami.

– Poprawiłem się.

– Kiedyś zadawałeś się z gangiem Norteño, tak? Nie wiedziałem, że oni pozwalają swoim ludziom schodzić na dobrą drogę.

– Dostałem dobrą pracę.

– Tak? A jaką?

– Czy to pomoże w odnalezieniu pańskiego syna? – wtrąciłam. – Albo Isabel?

Styles nabrał powietrza w płuca, wstrzymał oddech, a potem je wypuścił.

– Chyba nie – przyznał. – Opowiedzcie mi, co wam wiadomo o tej całej sprawie.

Tym razem to ja zerknęłam na swojego partnera. Luis, trafnie odgadując, że nie mam doświadczenia w uwiarygodnianiu półprawd, przejął inicjatywę:

– Wpadliśmy na pewien trop – stwierdził. – Isabel widziano na tej szosie, wiodącej z Nowego Meksyku do Kolorado. Już się zbliżaliśmy do celu, kiedy nas zatrzymaliście. Słuchajcie, jeśli chcecie jechać z nami…

– Kto dał wam ten cynk? Luis pokręcił głową.

– Tego nie mogę powiedzieć. Ale, daję słowo, jeżeli pozwolicie nam podążyć tym tropem, zrobimy wszystko, żeby uwolnić pańskiego syna, kiedy będziemy szukać Ibby.

Powiedział to szczerze i wiedziałam, że Styles wyczuł tę szczerość. Chciał już coś rzec, kiedy zadzwonił jego telefon. Zerknął na numer na wyświetlaczu i stwierdził:

– To moja żona.

Jego głos przepełniało mroczne napięcie. Odwrócił się, by porozmawiać z nią cicho, a ja nawet nie próbowałam go podsłuchać. Biły od niego namacalne ból i lęk, przypominające mdlącą mgłę.

Dzieci, pomyślałam. Czego nasi wrogowie chcą od dzieci?

Działo się tyle strasznych rzeczy.

Randy zamknął klapę komórki i przez chwilę wpatrywał się w linię horyzontu. Gdy znowu zwrócił się do nas, miał opanowany wyraz twarzy i powściągliwe gesty, ale była to tylko maska. Wcale nie był spokojny.

– Jedziemy – rzucił.

– Randy? – odezwał się jego kolega. – Czy wszystko dobrze z Leoną?

– Ona po prostu bardzo się niepokoi. Nie chcę jej mówić, że… – Pokręcił głową. – Nie chcę, aby się dowiedziała, że ktoś nas podpuścił. Potrzebna jej choć odrobina nadziei.

Zdumiewające, jak szybko przeobraził się z człowieka, z którym miałam walczyć, w takiego, któremu chciałam pomóc. Dżinny rzadko zmieniają zdanie, ale z drugiej strony wiedzą to, o czym ludzie nie mają pojęcia; Ludzka percepcja, jak sobie to właśnie uzmysłowiłam, przypomina pryzmat rozszczepiający przepływające przez niego światło.

A to sprawiało, że kwestia zaufania do kogoś stawał się jeszcze bardziej ryzykowna. Dziwiło mnie, jakim cudem ludzie w ogóle nauczyli się ufności.

– Możecie nas podwieźć do naszego motocykla? – zapytałam.

– Po co?

– Bo lubię swój motor.

To widocznie go rozbawiło, ale skinął głową.

– Jasne. Czemu nie?

Kiedy znaleźliśmy się ponownie na motocyklu, pomknęliśmy szosą, a wóz patrolowy podążał za nami. Luis objął mnie w pasie, dotykając dłonią odsłoniętego ciała, co wzmocniło naszą więź i pozwoliło mi skupić się na wytyczaniu kierunku jazdy z wykorzystaniem nadnaturalnego superwzroku, a także znaków w świecie rzeczywistym.

Czerwony, słaby ślad przejazdu Isabel przez ten obszar zanikał, lecz wciąż był wyraźnie obecny. Znajdowaliśmy się na tropie i już bardzo, bardzo blisko. Po kilku kolejnych wzniesieniach szosa wdzierała się w cienie coraz wyższych gór. Pustynia szybko ustępowała pola innym terenom, o zupełnie odmiennej roślinności, choć najbardziej wytrzymałe, cierniste krzewy porastały i te obszary.

Powietrze również się zmieniało. Wjeżdżaliśmy do innej strefy klimatycznej.

Gdy wierzchołki gór zaczęły rysować niebo twardymi, czarnymi krawędziami, ślad Isabel stał się oślepiająco wyraźny jak smuga gorącej, czerwonej racy.

Luis dostrzegł go także. Zacisnął mocniej rękę na mojej talii. Przyspieszyłam, pędząc w stronę celu. Jeśli tamci zamierzali z nami walczyć, byłam na to gotowa. Wręcz paliłam się do walki.

Nie powstrzymacie mnie. Nic z tego.

Za kolejnym wzgórzem droga wiodła łagodnym zjazdem w dół. Zarośli nie przecinały inne dróżki, nie było tu osad ani zabudowań. Ani śladu cywilizacji, jeśli nie liczyć tej szosy, tej prostej wstęgi wśród natury.

Zwolniłam, gdyż narastał we mnie niepokój. Spodziewałam się ujrzeć coś – jakiś samochód, a może budynek.

Ale nie było tam nic.

A jednak ślad się urywał w tym miejscu.

Jeszcze bardziej zwolniłam, tym razem po to, by przejechać kawałek siłą rozpędu, z wygaszonym silnikiem i oponami chrzęszczącymi po żwirze na poboczu szosy.

Wreszcie się zatrzymałam.

– O Boże – powiedział Luis, a każdy dźwięk wydawał się zawisać wyraziście w rześkim powietrzu. – Gdzie ona jest?

Wydawał się tak samo skołowany i zalękniony jak ja i puścił mnie, przekładając nogę ponad motorem, a potem zrobił kilka kroków. Stąpał niczym rozdrażniony lew, a porywisty wiatr czynił z jego zwiewanych do tyłu długich włosów rodzaj czarnej flagi. Trawy gięły się i szeptały swoje sekrety. Ten płaski, otwarty obszar nie skrywał niczego, ale dziecko było na tyle małe, że mogło leżeć gdzieś w trawie…

…jeśli nie było w stanie się poruszać.

Powoli zeszłam z motocykla i zbliżyłam się do Luisa który stał w czujnej pozie na skraju szosy, gorączkowo wysyłając fale mocy jak sygnały radarowe i licząc na jakiś odzew.

Natrafił na coś. Usłyszałam, jak gwałtownie wciąga powietrze, a potem msza naprzód, schodząc z drogi pomiędzy wysokie po kolana wyblakłe kępy traw. Chmary owadów wzbiły się do góry, zaniepokojone jego wtargnięciem. Podążyłam za nim. Drzwi policyjnego wozu otworzyły się i zamknęły, i wiedziałam, że tamci dwaj zaraz pójdą moim śladem.

Luis i ja wyprzedzaliśmy się wzajemnie, biegnąc przez trawy i zmierzając do tego samego punktu, pulsującego czerwienią w sferze eterycznej.

Kiedy dotarliśmy tam, nie było nawet śladu dziecka Żadnego ciała. Niczyjej obecności.

Luis przycupnął obok pustego miejsca wśród traw przykładając do tego punktu dłoń skierowaną ku ziemi. Położyłam mu rękę na ramieniu, a przez pryzmat nadnaturalnego superwzroku miejsce to zaświeciło ostrą czerwienią.

Podłoże było tutaj ciemniejsze.

– Co to? – warknął Styles, gdy wraz ze swoim kolegą zatrzymali się obok nas, wpatrzeni w – zdawałoby się – kawałek ziemi.

Luis dotknął palcami gleby i uniósł je do światła. Krew; na jego skórze widniała rozmazana krew. Roztarł ją powoli między palcami, z miną nieobecną i nieprzeniknioną także dla mnie.

– To jej krew – powiedział cicho. – Krew Isabel.

Wiedziałam, że się nie myli i serce mi prawie zamarło.

Coś w nim pękło, coś, co dotąd dodawało mu uporu, wytrwałości. Załamały się tu jego nadzieje; to święte światło nadziei gasło w nim jak ognik świecy pozbawiony tlenu.

Poczułam prawie to samo, kiedy uświadomiłam sobie nagle dziwny trzepot na skraju swojej świadomości. rodzaj czerwonego echa.

Puściłam ramię Luisa i odeszłam w trawę, poszukując źródła tego dysonansu.

I odnalazłam je. Był nim plastikowy woreczek, podobny do tych, w jakich przechowuje się w szpitalach zapasy krwi. Przykucnęłam obok niego, wpatrując badawczo.

Znajdowała się w nim krew Isabel. Tutaj! – zawołałam. Styles znalazł się obok mnie pierwszy.