– Nie próbuj nas dogonić – ostrzegł. – Nie chcę, żebyś ich spłoszyła.
Zignorowałam te ostatnie słowa i przyspieszyłam.
Ruch na szosie zamierał. Wydawało się, że mam ją całą dla siebie, jadąc bez końca przez kolebkę słabo oświetlonych gór, które wspinały się, by strącić z nieba gwiazdy. Dostrzegłam w przelocie różne zwierzęta na drodze – jelenia, lisa oraz sowę, która zanurkowała w poświacie mojego reflektora, by porwać z asfaltowej nawierzchni czmychającą mysz.
Wydawało się, że panuje niemal niezmącony spokój. Nie było miast ani zakrętów, póki nie dotarłam do skrzyżowania z szosą numer 160. Luis nie wspomniał nic o zmianie kierunku, więc podążyłam prosto przed siebie, kiedy szosa skręciła na północny zachód, a potem, za miasteczkiem Creede, zdała się całkiem zmienić swój bieg. Dalej był kolejny ostry zakręt, wiodący z powrotem na północ i okalający spory górski masyw.
– Cassiel – szepnął Luis, a ja mimowolnie zwolniłam, zaskoczona tym, że znowu nagle się odezwał. – Zjechaliśmy z szosy jakieś osiem kilometrów przed Lake City. Kierujemy się na zachód.
– Są tam jakieś charakterystyczne punkty?
– Wypatruj uschniętej sosny pomiędzy dwiema zdrowymi. Zjazd jest kilka metrów za nimi. W lewo. – Głos Luisa nie był już tak beztroski jak wcześniej, ani tak stanowczy. – Słuchaj, zdaje mi się… Myślę, że oni czymś mnie podtruli. Chodzi o pewne zakłócenia na poziomie biochemicznym, ale chyba starają się celowo wprawić mnie w oszołomienie, żebym nie mógł kontrolować swoich mocy tak dobrze jak…
Jego głos przeszedł nagle w rozdzierający wrzask. Zatrzymałam motocykl i przycisnęłam dłonie do uszu. To nic nie dało, rzecz jasna. Metaliczny pisk rozbrzmiewał nadal, świdrując mi głowę. Ogłuszał mnie. Wyraźnie się nasilał i wiedziałam, że jeszcze tylko kilka sekund, a pęknie cienka błona bębenkowa w moich uszach.
przynajmniej temu mogłam zapobiec. Stosunkowo łatwo udało mi się przygłuszyć drgania, zamieniając je w cichy pomruk lub trzaski. Oczywiście oznaczało to zerwanie kontaktu głosowego z Luisem. Bez względu na to, czy sam stracił panowanie nad własnymi mocami jak powiedział, czy też tamci przeprowadzili atak, wykorzystując go jako medium, nie mogłam w tej chwili ryzykować, czekając na nowy sygnał od niego.
Oni starają się mnie oszołomić, powiedział wcześniej. Wiedziałam, stykając się pobieżnie z kulturą masową i gazetami, że oznaczało to nafaszerowanie narkotykami – albo, w danym przypadku, wytworzenie takich substancji w jego ciele. Strażnicy Ziemi nie potrafili leczyć samych siebie, nawet najpotężniejsi z nich, a jeśli tamtym udało się zablokować naturalne mechanizmy obronne jego organizmu i zatruć go w taki sposób, to mogło być bardzo źle.
Nie odważyłam się sama szukać z nim kontaktu. Musiałam się skupić całkowicie na drodze przed sobą.
Udzielił mi przynajmniej wskazówki na tyle dokładnej, by właściwie mnie pokierować. Spostrzegłam uschniętą sosnę, pasującą do opisu, i zwolniłam, wypatrując zjazdu.
Żadnej drogi nie było. Ani w odległości kilku, ani kilkunastu metrów od drzewa. Zatrzymałam się i powoli się cofnęłam, prowadząc motocykl i przypatrując się wyboistemu podłożu.
Zlikwidowali drogę. Tak, naturalnie, że mogli to zrobić. Coś takiego było dla Strażnika Ziemi łatwe; sprawienie, by ścieżkę zarosły świeże rośliny, a warstwa ziemi ją przysypała. Nawet Strażnik Pogody potrafi zacierać ślady, wykorzystując w tym celu wiatr i wodę, ale z tego, co ujrzałam przed sobą, było jasne, że takiego maskowania dokonał jakiś Strażnik Ziemi. Niektóre z sadzonek wydawały się świeże i młode, nienaruszone jeszcze przez słońce i wiatr. Fragmenty podglebia, choć nieregularne i grudowate, wyglądały na niedawno poruszone.
Wypatrzyłam zarys koleiny po kole pojazdu ciężarowego głęboko wśród zarośli i zaczęłam przedzierać się.
na motorze przez gęstwinę. Rozciągała się na kilka metrów i zastanawiałam się, czy w ten sposób zablokowali cały szlak. Brnęłam dalej przed siebie, uchylając się przed sztywnymi gałązkami i kłującym igliwiem.
Linia zarośli nagle się kończyła, a polna droga wyłoniła się w nikłym i rzucającym cienie blasku księżyca. Na piasku mogłam dostrzec świeże ślady opon.
Moi wrogowie wiedzieli, że się zbliżam. Nawet jeśli Luis ich nie ostrzegł, choć mógł to zrobić wbrew swojej woli, po prostu jakoś się dowiedzieli. Nie miałam co do tego wątpliwości. Zamierzałam deptać im po piętach, dopóki mi na to pozwolą i póki nie dojdzie do starcia.
Nie potrwało to wcale zbyt długo.
Przyspieszyłam, kiedy droga przeszła w mroczny, ocieniony łuk, potem następny, i wyjechałam na prostszy odcinek, gdzie dojrzałam pojedynczą, drobną postać – chłopca w wieku Isabel, ze zmierzwionymi ciemnymi włosami i wielkimi oczami. Miał na sobie pobrudzoną bawełnianą koszulę w krzykliwy, niebiesko – czerwony deseń oraz luźne bawełniane spodenki. Był bosy. Twarz miał mokrą od łez, z nosa mu ciekło i wyglądał na oszołomionego i przerażonego w blasku reflektora mojego motocykla.
Zatrzymałam się, wznosząc kłęby kurzu, i wpatrywałam się w niego. W pierwszym odruchu chciałam pozostawić motor i podbiec do chłopca, ale moje instynkty dżinna pohamowały ludzkie impulsy.
To dziecko nie powinno się tu znajdować, tak daleko od domu, w samym środku nocy.
– Wołają na ciebie C.T.? – zapytałam. – Calvin Theodore Styles?
Jego oczy zaszły łzami, które połyskiwały w świetle motocyklowego reflektora.
– Mama? – Miał głos kogoś zagubionego i bardzo niepewnego. Szurając stopami, zrobił krok do przodu. – Chcę do domu! Ja chcę do domu!
Jego głos przeszedł w przeraźliwe wycie, a wtedy nawet moja wyrachowana, chłodna natura dżinna nie mogła mnie powstrzymać przed unieruchomieniem silnika i zejściem z motocykla. Ostrożnie podeszłam do dziecka nie chcąc go dodatkowo wystraszyć. Chłopiec ssał kciuk, a oczy miał prawie tak wielkie jak księżyc świecący nad nami. Srebrzyste łzy przemywały czyste ścieżki na zabrudzonej buzi chłopca.
Znalazłam się w połowie drogi między motocyklem a chłopczykiem, kiedy pojawiło się następne dziecko. A potem kolejne. I jeszcze jedno. Wyłaniały się w milczeniu z krzaków.
Wszystkie one mogły mieć najwyżej po dziesięć lat. Większość była wychudzona i zaniedbana, w brudnych ubrankach. Niektórym brakowało butów.
Wszystkie wydawały się zdziczałe, no i wszystkie były uzbrojone. Najczęściej w noże, a kilkoro w maczugi. Żadnej broni palnej, co mnie trochę pocieszyło.
Zatrzymałam się, oceniając sytuację. Dzieci otoczyły mnie, wychodząc z zarośli, czemu towarzyszył cichy, ukradkowy szept liści i gałązek.
– Jestem tu, żeby wam pomóc – powiedziałam tonem, który, miałam nadzieję, zabrzmiał uspokajająco. – Proszę was. Mam na imię Cassiel. Chcę pomóc wam wrócić do domów.
Żadne z dzieci nie wydało odgłosu, nawet chłopiec, który wcześniej tak żałośnie zawodził. Wiatr szumiał wśród drzew, szeleszcząc, kiedy sosnowe igły ocierały się o siebie, i zdałam sobie sprawę, w jak rozległym i opustoszałym miejscu się znalazłam… i jaka jestem osamotniona.
– Szukam dziewczynki o imieniu Isabel – podjęłam. Nie było jej tu, pośród tej zdziczałej dzieciarni. – Szukam Ibby. Znacie ją? – Skupiłam wzrok na dziecku stojącym najbliżej, dziewczynce z krótkimi blond włosami. – Znasz Isabel?
Nie odpowiadała. Żadne z nich się nie poruszyło i żadne nawet nie mrugnęło. Było to dziwne i – nawet jak dla dżinna – niepokojące.
C.T. – jeśli to był C.T. – już nie płakał, chociaż łzy nadal spływały mu po policzkach. Przyjął taką samą chłodną, bierną postawę jak pozostałe dzieci.
Zrobiłam krok w jego stronę, a wtedy wszystkie one rzuciły się na mnie w milczeniu. Podskoczyłam i uchwyciłam się niskiej gałęzi, podciągając nogi, gdy zaczęły ciąć, czemu towarzyszyło srebrzyste migotanie ostrzy noży. Kilkoro dzieci wydawało przy tym zduszone odgłosy, skacząc i próbując mnie dosięgnąć, ale żadne z nich się nie odzywało; nie rozmawiały także ze sobą nawzajem.