Współdziałając bez słowa, dwoje zgięło się, by mogły się po nich wgramolić inne, które chwyciły niższe gałęzie i zaczęły się wspinać w moją stronę. Była to groteskowa sytuacja, to osaczenie przez małe dzieci – a jednak tkwiła w tym pewna logika. Zawahałabym się przed skrzywdzeniem takich bezbronnych szkrabów, podczas gdy wróg – a wiedziałam, że to jest nasz wróg – bez wahania poświęciłby młode życie tych istot, aby tylko wyrządzić mi krzywdę.
Dzieci okazały się idealnym oddziałem szturmowym.
Gdy jakaś dziewczynka pierwsza podpełzła do mnie po gałęzi, z lśniącymi obłędem oczami, poruszyłam się i uchwyciłam ją za nadgarstek, wykręcając go. Nóż wypadł z jej ręki jak stalowy liść.
Dziewczynka przeorała moje ramię paznokciami i obnażyła zęby.
Nie miałam wyboru i musiałam zrzucić ją z gałęzi, ogłuszając. Złagodziłam jej upadek na ziemię, tworząc rodzaj powietrznej poduszki.
Następne dziecko już się zbliżało. A za nim kolejne.
To tylko drobna przeszkoda, podpowiadał dżinn we mnie. Uporaj się z nimi i ruszaj dalej. Gdybym miała do czynienia z osobami dorosłymi, postąpiłabym tak, jednak okazało się, że niechęć do wyrządzania krzywdy dzieciom jest zakodowana w moim łańcuchu DNA i nawet mądrość dżinna nie mogła jej przełamać. Marnujesz swoje moce, tocząc tę walkę. O to właśnie im chodzi.
Wiedziałam o tym, ale przypomniałam sobie też policjanta Stylesa stojącego na szosie, rozpacz i szok na jego twarzy. I obietnicę, jaką mu złożyłam.
Było tu w sumie dziesięcioro dzieci. Ich rodziny prowadziły poszukiwania i modliły się o cud. Nie mogłam odbierać im nadziei.
Zeskoczyłam z drzewa, przykucnęłam i zaczęłam dotykać dziecięcych główek, jedną po drugiej. Zmusiłam się do metodycznego działania, nie zwracając uwagi na ich broń. Zadziałało z pierwszymi dwoma. Trzecie zrobiło długą cięcie na moim ramieniu, które zapiekło jak ogień, zanim pozbawiłam to dziecko przytomności.
Czwarte i piąte z pozostałej dziewiątki upadły, nie robiąc krzywdy sobie ani mnie, ale kiedy zwróciłam się ku szóstemu, poczułam oślepiający, zimny ból w boku, a kiedy zerknęłam w dół, dostrzegłam, że C.T. zanurzył w moim ciele nóż aż po rękojeść.
Pacnęłam go dłonią w czoło, usypiając, i zwalił się na ziemię.
Stało jeszcze troje; dwie dziewczynki i chłopiec. Dzieci trzymały się ode mnie z daleka, czekając na mój kolejny ruch, zdając sobie sprawę, że nie jestem łatwym przeciwnikiem.
Wtop je w ziemię.
Nie. To podpowiadał mój dżinnowy duch i nie miałam zamiaru tego zrobić po pierwsze dlatego, że skrzywdziłabym je i przeraziła, a po drugie, ponieważ musiałam oszczędzać moc.
Uklękłam, usiłując powstrzymać jęk, gdy ból obejmował moje nerwy – i sięgnęłam do noża, wbitego w bok.
Dotknęłam go lekko, oceniając stan rany, najlepiej jak umiałam. Nie sądziłam, by pękły jakieś ważne naczynia krwionośne – doszło jednak do urazu jelit i wątroby, co mogło mieć fatalne skutki, jeśli rany szybko się nie zagoją. Wyciągnęłam nóż i jakoś udało mi się przy tym nie wrzasnąć. Krew ściekała ze stalowego ostrza. Potrzymałam je przez chwilę, wpatrując się w dzieci, które otoczyły mnie kręgiem, a następnie wbiłam czubkiem w podłoże przed sobą.
Wtedy od razu się na mnie rzuciły. Skoncentruj się. Straciłam ostrość widzenia i zamrugałam, aby na nowo wyostrzyć wzrok. Zamachnęłam się w lewo i w prawo, usypiając umysły dwojga z dzieci. Ich upadek spowodował, że trzecie się zachybotało, a jego mała maczuga, wymierzona w moją głowę, uderzyła mnie mocno w bark. Złapałam ją, wyrwałam mu z ręki i przyciągnęłam chłopca do siebie. Szarpał się, ale przytrzymałam go, spoglądając w puste, szeroko otwarte oczy.
– Ty – powiedziałam cicho – który kryjesz się za dziećmi. Przybywam po ciebie.
Usta chłopca otworzyły się, a on sam zaśmiał się cichutko. Nie był to dziecięcy śmiech. Czaiło się w nim zbyt wiele złośliwości, tkwiła zbyt głęboka wiedza.
I szaleństwo.
– Chodź, siostro – odpowiedział i przewrócił oczami tak, że ukazały się ich białka, a potem upadł na ziemię.
Nie oddychał.
Nie.
Przyłożyłam mu dłoń do piersi i nie wyczułam bijącego serca.
Mój wróg zabił go ot tak, z oddali.
– Nie – powtórzyłam na głos i ułożyłam sobie chłopca na kolanach. – Nie. – Wciąż słabo trzepotało w nim życie, tłukąc się niczym ptak w sieci. – Nie uda ci się to.
Położyłam mu rękę na sercu i przymknęłam oczy. Ostrzeżenie Luisa znowu do mnie dotarło – nie zostałam w tym przeszkolona; mogłam łatwo wyrządzić krzywdę temu dziecku – ale nie miałam wyboru. Nikt bardziej wykwalifikowany nie mógł mnie zastąpić.
Przytknęłam opuszki palców do jego serca i zmusiłam ten narząd do pracy. Jeden skurcz. Drugi. I trzeci. Za każdym razem czekałam, aż serce zaskoczy, zareaguje, złapie rytm, lecz organizm dziecka był jakby sparaliżowany, niezdolny do samodzielnego funkcjonowania.
W jego krwi, która przemieszczała się powoli w żyłach dzięki moim staraniom, znajdowało się mało tlenu. Jego płuca go nie czerpały. A więc musiałam też pobudzić mu oddech. Wzięłam maksymalnie głęboki wdech, pochyliłam się nad chłopcem i wpompowałam mu powietrze do płuc; rana w moim boku powiększyła się i poszerzyła, a łzy rozmazały to, co widziałam.
Mój ból nie liczył się jednak.
Zmuszałam serce dziecka do pracy, do kolejnych uderzeń. Wtłaczałam mu powietrze w płuca.
Jego otwarte oczy gapiły się na mnie, lecz nie było w nich choćby cienia prawdziwego życia. Żadnej nadziei.
Czułam, jak życie w nim zanika, ale dalej pobudzałam jego serce do powolnych, mocnych uderzeń, co jednak było tylko imitowaniem życia, niczym więcej…
I nagle serce podchwyciło podawany mu rytm, zawibrowało i uderzyło mocniej.
I jeszcze raz.
I znowu.
Chłopiec odetchnął i krzyknął.
Trzymałam go przy sobie, gdy wydzierał się i płakał. Wszędzie wokoło maluchy leżały cicho. Patrzyłam, jak ich klatki piersiowe unoszą się i opadają, ale mój nieprzyjaciel nie zawracał sobie głowy zabijaniem tej dzieciarni. On – lub też ona – doszedł czy doszła do słuszno wniosku, że będą stanowiły dla mnie większy problem, gdy pozostaną żywe.
Wyjęłam komórkę i sprawdziłam zasięg. Nie było go, rzecz jasna. Znalazłam się na głuchej wsi, z daleka od głównych ludzkich szlaków. Nie mogłam ściągnąć policji, w każdym razie nie przed znalezieniem sprawnego telefonu.
Dziecko zarzuciło mi pulchne rączki na szyję. Pogłaskałam je po brudnych włoskach.
– Jak się nazywasz? Zachlipał.
– Will.
– W porządku, Will, już wszystko dobrze. Postaram się, żeby nic złego ci się nie stało. – Musiałam opatrzyć swoją ranę. Traciłam krew, a wraz z nią siły. Obrażeniami wewnętrznymi mogłam zająć się dopiero wtedy, kiedy spotkam się znowu z Luisem albo zapewnię sobie inną pomoc. – Will, pomożesz mi, dobra?
Skinął głową, ale mnie nie puszczał.
– Będę musiała obudzić resztę dzieci. Chcę, żebyś mi w tym pomógł. Kiedy się obudzą, mogą się przestraszyć, i chcę, żebyś je uspokoił. Możesz to zrobić?
Z przekonaniem przytaknął, wydostał się z moich ramion i stanął, przyciskając się do mnie barkiem. Drżał, ale stał prosto.
Upewniłam się, że nie upadnie, a potem lekko przeciągnęłam czubkami palców po czole najbliższego z pozostałych dzieci, dziewczynki z ciemnymi włosami i śniadą cerą. Usiadła wystraszona i zaczęła płakać.