– Will – rzuciłam. Spojrzał na mnie niepewnie, ale podszedł do dziewczynki i poklepał ją sztywno po plecach.
– Już dobrze – powiedział uroczyście. – Nic ci nie jest, Christy. – Znał ich imiona.
Will, czy jest tu dziewczynka o imieniu Isabel? Znasz taką?
Will wciąż poklepywał zapłakaną Christy po ramieniu.
– Tu jest dużo dzieci.
Na to przebiegł mnie chłodny dreszcz.
– Ile?
– Pełno. – Pewnie nie potrafił za dobrze liczyć więc trudno było to uznać za przekonujący dowód, jednak miałam mocne przeczucie, że chodzi mu o setki. – Niektórych nowych nie znam. Dopiero co przyjechały.
– A dokąd przyjechały, Will?
Will i Christy spojrzeli na mnie, jakbym była całkiem głupia.
– Na Ranczo – odpowiedzieli razem.
– A gdzie to Ranczo?
Usłyszałam trzask metalu, a dorosły głos gdzieś za moimi plecami przemówił:
– Jesteś na nim, suko.
Wśród złoczyńców rasy ludzkiej panuje zwyczaj – opiewany w każdym razie w pieśniach i opowieściach – zabierania schwytanych do tajemnych siedzib. A tam osoby wzięte do niewoli tylko czekają na okazję, by przechytrzyć i zabić tych, którzy je pojmali.
Moi wrogowi nie wywodzili się z baśni i wiedziałam, że nie pozwolą mi zrobić następnego kroku na drodze do rozwiązania zagadki.
Dzieci zapakowano do dużego czterokołowego pojazdu i zabrano, a wśród nich Christy i Willa, którzy wyglądali na zupełnie zrezygnowanych. Poczułam ukłucie bólu na widok C.T., ale on przynajmniej wciąż spał.
Dotrzymam słowa, przyrzekłam mu. Znajdę sposób, aby zwrócić cię twojej rodzinie.
Terenowy pojazd zjechał ze ścieżki, pozostawiając mnie na klęczkach, a moja krew wsiąkała w piach.
Byłam zbyt osłabiona, żeby stawiać zbyteczny opór, więc siedziałam bez ruchu, z dłońmi splecionymi luźno na kolanach, gdy otoczyło mnie czterech uzbrojonych strażników. Karabiny, które mieli przy sobie, wyglądały naprawdę groźnie. Broń krótka na ich biodrach też.
– Wtargnęłaś na teren prywatny – powiedział jeden z nich. Wszyscy wyglądali na dziwnie podobnych do siebie, za sprawą kurtek, spodni oraz czapek w maskujące cętki. Jedna z tych osób była kobietą, pozostali mężczyznami. Ten, który się odezwał, wysoki, o przyjemnym tenorowym głosie, wyglądał mi na kogoś zdecydowanie w wieku średnim, sądząc po siwiźnie w jego krótko przyciętych włosach, wystających spod czapki. – Nie widziałaś tablic ostrzegawczych? Tu strzela się do intruzów. I nie jest to żaden tekst na postrach.
Nie było żadnych tablic, ale nie zamierzałam się sprzeczać.
– Kim jesteście?
– Osobami prywatnymi, strzegącymi własnej ziemi. Myślę, że ważniejsze pytanie brzmi: kim jesteś ty. Jakoś nie wyglądasz na miejscową. Kto cię nasłał? FBI? CIA?
– Z takimi różowymi włosami? – żachnął się jeden z kumpli tamtego. – To raczej ktoś z jakiejś prywatnej agencji detektywistycznej czy czegoś w tym rodzaju. – Podsunął mi pod twarz wylot lufy karabinu. – Zgadza się? Ktoś cię najął? Trzeba było wziąć forsę i zwiać.
Nie odpowiedziałam. Skupiłam się na tym, by zatrzymać resztę krwi i mocy, sączących się z rany w moim boku na wyschniętą ziemią.
– To nieważne – odezwała się trzecia z osób, kobieta, rzeczowa i chłodna tak jak pozostali. – Ona widziała te dzieciaki. Musimy się jej pozbyć.
– Powinniśmy zapytać, czy nie chcą jej zwerbować.
– Daj spokój, chyba żartujesz! To przecież jakaś Strażniczka; ostatnia osoba, jakiej potrzebujemy.
Trzeba ją wykończyć, i to szybko, zanim następni zaczną węszyć po okolicy.
– Ona przyjechała za tym pierwszym. – Na te słowa znowu skupiłam rozproszoną uwagę i uniosłam głowę, aby spojrzeć na tego, który to powiedział; starszego gościa. I najwyraźniej szefa tej grupki. – Miała go wspierać. A poza tym nie sądzę, żebyśmy musieli martwić się o Strażników, zwłaszcza teraz. Są trochę zajęci.
Cała czwórka się roześmiała. Za tym pierwszym. Musiał mieć na myśli Luisa. Trzymają tu Luisa.
Jeśli chcesz uniknąć śmierci, skomentował chłodno dżinn we mnie, to musisz teraz coś wykombinować. Nie mogłam się z tym nie zgodzić, zwłaszcza że facet stojący na prawo ode mnie, ten siwiejący, szykował się do wpakowania mi kuli w głowę i zakończenia całej zabawy.
Przestałam kontrolować swoją ranę, z której od razu pociekła świeża struga krwi, i wysłałam moc w stronę drzew.
Gałęzie sosny były mocne i giętkie, idealnie nadające się do wyginania i puszczania. Jedna z nich uderzyła w tył głowy mojego niedoszłego kata, gdy już zaciskał palec na spuście, a strzał okazał się niecelny; pocisk wbił się w ziemię tuż obok moich stóp.
Rozmiękczyłam grunt pod nogami pozostałych i obserwowałam, jak wstrząśnięci zapadają się pod własnym ciężarem. Szamotali się przy tym, a dwoje próbowało do mnie strzelać, ale już rzuciłam się do ucieczki, kuśtykając w kierunku drzew. Usłyszałam za sobą nowe odgłosy wystrzałów oraz krzyki, a potem gorączkowe wrzaski.
A potem ziemia zamknęła się nad ich głowami i nie słyszałam już niczego.
Nie mogłam ujść daleko. Czarne fale osłabienia zalewały mnie, aż poczułam, że podłoże mięknie pode mną, jak wcześniej rozmiękło pod moimi wrogami. Upadłam i ułożyłam dłoń płasko na gruncie. Nie, przyczyna tego, co się działo, wcale nie tkwiła w ziemi, tylko we mnie. Była nią ludzka słabość.
Nie mogłam zajść daleko na piechotę. Musiałam wydostać się z tego miejsca, poszukać pomocy i sprowadzić ratunek dla dzieci.
Chwiejnym krokiem dotarłam do motocykla, lecz przekonałam się, że jedna z kul przebiła oponę i uszkodziła silnik. Mogłabym to naprawić, gdybym miała odpowiednio dużo mocy.
Jednak zużywałam resztę tej, która mi pozostała, na utrzymanie się przy życiu.
Po tej czwórce, która próbowała mnie zabić, pozostały tylko poruszone skrawki ziemi i blada ręka, wystająca nad powierzchnię. Ledwie rzuciłam na nią okiem. Moi niedoszli zabójcy nie zjawili się tu znikąd; pewnie przybyli jakimś pojazdem, ponieważ ludzie lubią przemierzać w ten sposób nawet bardzo krótkie trasy.
Dostrzegłam jakieś poruszenie wśród drzew, a potem bladą, brudną twarz.
C.T. Styles. Widocznie udało mu się jakoś uciec.
– Calvin Theodore – wymówiłam jego imię, opierając się o konar pobliskiej sosny Drugą dłoń przyciskałam mocno do rany w boku. – Nie bój się.
Wyszedł ze swojej kryjówki, ale się nie zbliżał. Jego mina nie wyrażała wiele, a pustka w jego oczach niepokoiła mnie.
Powiedziałam:
– C.T., przysłał mnie twój ojciec. – I wtedy coś w nim pękło; przestał wydawać się oniemiały, a nadzieja rozbłysła w nim jak promień słońca. – Musisz mi pomóc. Czy tamci ludzie przyjechali samochodem?
Stanowczo pokręcił przecząco głową. Moje nadzieje legły w gruzach równie szybko, jak jego się rozbudziły, póki nie powiedział:
Oni przyjechali ciężarówką. Terenową. Czarną Niemalże się roześmiałam. Ludzie rzadko byli równie precyzyjni jak dżinny.
– A możesz mnie do niej zaprowadzić?
– Jasne – odparł C.T. Wyskoczył do przodu i wyciągnął rękę. Złapałam ją. Jego skóra wydawała się przy mojej ciepła jak pod wpływem gorączki, ale tylko dlatego że zmroziły mnie wstrząs i utrata krwi. Pociągnął mnie za ramię i ruszyliśmy w kierunku chłodnego, wschodzącego księżyca.
– Załadowali wszystkich na tę ciężarówkę, ale ja zeskoczyłem z tyłu – oznajmił z dumą. – Zostałem. Wiedziałem, że mi pomożesz.
Oszczędzałam oddech, więc go nie pochwaliłam. Droga do tego mitycznego czarnego wozu terenowego wydawała się długa, a każdemu krokowi towarzyszyło jakby wbijanie rozgrzanych do czerwoności noży w mój bok. Moim ciałem wstrząsały dreszcze, ale starałam się o tym nie myśleć.