– Zaczekaj – wymamrotałam i pociągnęłam C.T., zatrzymując się przy stojącym w pobliżu głazie. Pozostawiłam na nim czarne ślady krwi. – Jak daleko jeszcze?
– Niedaleko. To już tam – odpowiedziało dziecko i szarpnęło mnie za rękę. – O, tam!
Pozwoliłam mu się prowadzić. Na każdym wzniesieniu mówił, że to tuż – tuż, że trzeba pokonać już tylko następne, aż wreszcie nogi zaczęły się uginać pode mną. Upadłam i choć usiłowałam się podnieść, nie mogłam. Przewróciłam się na plecy, dysząc, i zobaczyłam, jak C.T. pochyla się nade mną, a jego twarzyczka nie wyraża nic.
– Myślałem, że już nie upadniesz – powiedział. – Do widzenia, moja pani.
Odwrócił się i mnie zostawił. Znów spróbowałam wstać. Ogarnął mnie mrok i uniósł gdzieś w dal.
Kiedy oprzytomniałam, byłam niesiona – nie, raczej wleczona. Wleczona za nogi jak padlina, po' ziemi. Otworzyłam oczy i chciałam zaprotestować, lecz zabrzmiało to bardziej jak jęk niż jak słowa – a wtedy uświadomiłam sobie, że mówię w języku dżinnów, a nie po ludzku.
Panowały teraz zupełne ciemności, tylko cienkie smugi światła przebijały przez drzewa. Księżyc przemieścił się na niebie, ale do poranka było jeszcze daleko. Powietrze wydawało mi się lodowato zimne na gołej skórze.
Szarpnęłam słabo nogą i jedna z ciągnących mnie postaci z zaskoczenia puściła moją stopę. Zderzenie pięty z ziemią wywołało w moim boku przeszywający ból, na co zwinęłam się w kłębek. Nie mogłam krzyczeć, choć bardzo chciałam. Byłam w stanie jedynie dyszeć z wysiłkiem.
Usłyszałam odgłos podmuchu, a potem dziwnego, szybkiego kłapania zębami.
Wielka łapa dotknęła mojego brzucha. Nawet w przyćmionym świetle mogłam dostrzec pazury.
Czarny niedźwiedź był jak cień w mroku, jeśli nie liczyć drobnych błysków w jego ślepiach w blasku księżyca oraz nieco jaśniejszej skóry wokół pyska.
Bał się mnie; mogłam to zauważyć, kiedy leżałam bez ruchu. Czarne niedźwiedzie najczęściej nie są agresywne i wolą jeść rośliny niż ludzkie mięso, ale to jeszcze nie oznaczało, że ten zwierz nie mógł mnie zabić.
Niedźwiedź znów sapnął i kłapnął paszczą, a tym razem dojrzałam biały błysk jego kłów Po chwili rozległ się przeciągły, cichy jęk, który zawisł w powietrzu niczym zjawa.
Zmusiłam się do bezruchu, kiedy niedźwiedzi pysk obwąchiwał mi twarz. Zwierz parsknął, potrząsnął wielkim łbem i odszedł.
Najwyraźniej zrezygnował ze mnie, uznając, że nie jestem warta zachodu. Odczułam ulgę – i, o dziwo, odrobinę irytacji – a potem drżenie ogarnęło mnie całą, łącznie z kośćmi. Zapomniałam, że ludzie są też pożywieniem. A teraz byłam nim i ja. Coś w tym przeraziło mnie na poziomie, którego istnienia w sobie nie podejrzewałam. Przecież dżinn nie…
Ale nie byłam już dżinnem. Byłam człowiekiem i to rannym. Zapach krwi zwabiał drapieżniki.
Poruszyłam się i przyłożyłam rękę do kłutej rany. Wciąż krwawiła. Zacisnęłam zęby, oderwałam kawałek koszuli, złożyłam go na pół i wcisnęłam w otwarte nacięcie na skórze.
Pewnie wtedy wrzasnęłam. Usłyszałam czarnego niedźwiedzia, który jeszcze zbytnio się nie oddalił, jak znowu cicho jęczy ze strachu. Kiedy najgorszy ból i szok minęły, uklękłam, a potem wstałam.
Wracaj, powiedziałam sobie. C.T. celowo wpuścił mnie w maliny.
Moje oczy przywykły już do ciemności i mogłam dostrzec ślady, które odcisnęłam wleczona, a potem wcześniejsze, pozostałe po moim niepewnym marszu. Krew rozmazaną na głazie. Wgniecenia wlokących się stóp.
Powrót do drogi trwał chyba wieczność, a tam mój biedny, unieruchomiony motocykl leżał z przebitą oponą. Z przedziurawionego baku wyciekła na ziemię benzyna. Kulejąc, minęłam motor, miejsce wiecznego spoczynku czworga swoich nieprzyjaciół i tuż za następnym wzniesieniem odnalazłam czarny terenowy wóz, o którym C.T. tak przekonująco opowiadał.
Kluczyki znajdowały się w stacyjce.
Przetrząsnęłam tył tego niedużego terenowego pojazdu i natknęłam się tam na pudełko ze znakiem czerwonego krzyża z różnymi użytecznymi przyborami. Opatrzyłam na nowo ranę, obsypując ją przy okazji proszkiem z antybiotykiem, choć wiedziałam dobrze, że bakterie zdołały już przeniknąć do mojego organizmu. Połknęłam tabletki przeciwbólowe, popijając je wodą z butelki, która walała się na pace wozu, i wreszcie wzięłam pozostawioną zapasową broń. Była stosunkowo niewielka, ciężka i najwyraźniej niszczycielska – rodzaj pistoletu maszynowego z pełnym magazynkiem. Jego mechanizm wydawał się prosty, podobnie jak mechanizm większości zabójczych urządzeń.
Rzuciłam go na przednie siedzenie, uruchomiłam dżipa i wjechałam drogą głęboko w las.
14
Ranczo – jeśli rzeczywiście znajdowałam się na nim – wydawało się bezkresne i opustoszałe. Niewiele wskazywało na to, że mieszkali tu jacyś ludzie – nie było płotów ani zwierząt hodowlanych, tylko jelenie, które oddaliły się od drogi na dźwięk silnika nadjeżdżającego wozu. Nie dostrzegałam świateł, budynków ani innych pojazdów.
Jak się zorientowałam, Ranczo rozciągało się na ogromnej przestrzeni we wszystkich kierunkach. Gdybym gdziekolwiek zjechała z drogi, znalazłabym się w szczerym polu, na pustkowiu.
A jednak ta droga musiała dokądś prowadzić.
Luis pewnie nie żyje, odezwał się mój bezlitosny duch dżinna. I co teraz zrobisz? Powinnaś zabrać się stąd i oszczędzić sobie cierpień i przykrości.
Zerknęłam na pistolet maszynowy na siedzeniu obok i po raz pierwszy odpowiedziałam wprost własnemu dżinnowi:
– Nie zabiorę się stąd. Pozabijam ich wszystkich. I porozwożę tamte dzieci do domów.
Piękne słowa szczytne zamiary, ale kiedy wjechałam na ostatnie wzniesienie i ujrzałam dolinę przed sobą, połapałam się, że pewnie zabraknie mi amunicji, aby uporać się z problemami, przed jakimi stanęłam.
Zobaczyłam rozświetlone obozowisko, które, jak oceniałam, zajmowało obszar niewielkiego miasteczka. Otaczały go dwa rzędy murów, wewnętrzny i zewnętrzny, z pustą przestrzenią między nimi, a na obrzeżach wznosiły się wysokie żelazne wieże.
Wyglądało to zupełnie jak więzienie.
Wewnątrz murów znajdowały się prostokątne, uszeregowane budynki. Niektóre z nich miały rozmiary małych domków, inne z kolei dorównywały wielkością szkołom albo ratuszom. Część tego obozowiska – właściwie miasteczka – zajmował parking pełen pojazdów. Ciężarówek, wozów osobowych i terenowych, sporych furgonetek.
Światła sprawiały, że w nocy było tam jasno jak za dnia, nie tylko w samym obozie, ale i na wszystkich drogach prowadzących do tego miejsca.
Przypomniał mi się na to pewien tekst, rzucony kiedyś przez Manny'ego.
– Potrzebna będzie większa bryczka – powiedziałam cicho do siebie. Wydało mi się to dziwnie zabawne w owej chwili, ale było to zapewne skutkiem utraty krwi i rozwijającej się infekcji.
Nie przyszło mi do głowy, że zdołają odkryć moją obecność na szczycie wzgórza – wcześniej wyłączyłam światła w wozie – jednak wyraźnie nie doceniłam przeciwnika. Usłyszałam wycie alarmowych syren i dojrzałam poruszenie wśród ludzi w obozie.
Może nie chodzi o mnie, pomyślałam, a wtedy odbiornik radiowy na płycie rozdzielczej mojego terenowego auta zaskrzeczał i rozległ się w nim głos: „Mamy intruza na wzniesieniu w kwadracie 157, powtarzam: w kwadracie 157. Do wszystkich jednostek: przechwycić”.
Wrzuciłam wsteczny bieg i wycofałam się z pagórka wykonałam zwrot i popędziłam z całą prędkością w kierunku, z którego przybyłam. Nierówności na drodze wywoływały nowy, ostry ból w mojej ranie, ale zmusiłam się do tego, by się na nim nie skupiać. Ucieczka była dla mnie jedynym wyjściem. Mogłam pomartwić się wewnętrznym krwotokiem później, jeżeli przeżyję.