Выбрать главу

Dostrzegłam błysk świateł za sobą. Szybko się zbliżały.

Inny pojazd wyjechał zza drzew na prawo ode mnie. Skręciłam gwałtownie i otarłam się swoim dżipem o niego, zdzierając nieco lakieru i wkopując się kołami w piach, zanim pomknęłam przed siebie.

Cassiel?

Głos Luisa rozległ się w moim uchu. Wydawał się odległy i spowolniony.

– Nie teraz – warknęłam. Zerknęłam we wsteczne lusterko. Ścigał mnie sznur uzbrojonych pojazdów, a pociski odbijały się od metalowej karoserii dżipa i odrywały drzazgi z drzew przede mną.

Poczekaj… nie… to nie tak, jak myślisz…

Próbują mnie zabić, pomyślałam, i na razie teoria ta wydawała się sensowna. Uciszyłam go i jechałam dalej, biorąc niebezpieczny, ostry zakręt na dwóch bocznych kołach, a kilkanaście metrów przed sobą zobaczyłam na drodze stojące w rządku dzieci.

Przez krótką fatalną chwilkę dżinn w mojej jaźni mówił: Nie zatrzymuj się.

Zdjęłam stopę z pedału gazu i wcisnęłam hamulec, sprawiając, że dżip, drżąc cały, przystanął o ćwierć metra od dzieci, które się nie poruszyły.

Wzięłam pistolet maszynowy, ale wydał mi się bezużyteczny. Przecież nie miałam zamiaru strzelać, nie do dzieci, a one o tym wiedziały.

C.T. Styles wyszedł zza drzewa i podszedł do dżipa od strony kierowcy.

– Naprawdę jesteś mocna – zauważył. – Mało kto dojechał tak daleko. Chodź. Zabiorę cię do domu.

Już wcześniej skazał mnie na śmierć w lesie, zostawiając na pastwę niedźwiedzia. Nie byłam na tyle głupią by przypuszczać, że tym razem życzy mi dobrze.

Mało kto dojechał tak daleko.

– Skąd wiesz, ile osób tu dotarło? – zapytałam go. – Przecież jesteś tu dopiero od kilku dni.

Jego ciemne, niewinne oczy się zaokrągliły.

– A kto ci to powiedział?

– Twój ojciec.

C.T. obdarzył mnie powolnym, pobłażliwym uśmiechem.

– Mój tato nie o wszystkim wie. Przyjeżdżałem tutaj często. Mama mnie przywoziła. Na szkolenie.

Szkolenie.

Byłam całkowicie pewna, że policjant Styles nie miał o tym najmniejszego pojęcia. Może tym razem jego żona nie zechciała, albo nie mogła, odwieźć chłopca do domu ze szkolenia.

A Isabel? Czy Angela także przywoziła tu Isabel? Nie, to niemożliwe. Manny coś by o tym wiedział. Daleko stąd do Albuquerque; zniknięcie dziewczynki zostałoby zauważone.

C.T. czekał na moją reakcję. Nie doczekał się jej. W końcu opuścił swoją pulchną rączkę i odstąpił.

Jego miejsce zajął uzbrojony człowiek, którzy wziął mnie na muszkę.

– Proszę pani – powiedział. – Proszę wysiąść z wozu i rzucić broń albo strzelę prosto w pani głowę. I żadnych sztuczek, bo wpakuję kulę w czaszkę. Jeśli zginę, zabiją panią inni. Zrozumiano?

Zrozumiałam. Zostawiłam broń i wysiadłam z dżipa. Ledwie trzymałam się na nogach, co wyszło mi na dobre, bo żołdak kopnął mnie w okolicę kolana i przewróciłam się na ziemię. Wykręcił mi ręce za plecami i związał nadgarstki cienkim plastikowym paskiem, a potem znowu przystawił mi lufę do tyłu głowy.

– Tylko bez kombinowania z więzami, bo kulka w łeb.

– Już to do mnie dotarło – zapewniłam go. Znalazłam się znowu w dżipie, tym razem na pace, wraz z eskortującym mnie facetem, który bez przerwy mierzył do mnie z broni.

Nie miałam sił, żeby uciekać, a zresztą tym razem taka próba nie dałaby żadnych korzyści. Tam w dole, w obozie, mogłam liczyć na pomoc medyczną odpoczynek oraz możliwość odszukania Isabel. I na zaczerpnięcie mocy od jakiegoś Strażnika, może nawet od Luisa.

W lesie czekała mnie tylko śmierć, a chociaż jej perspektywa nie przerażała mnie aż tak bardzo, jak się tego spodziewałam, nie miałam zamiaru ginąć jak jakiś nieudacznik.

Wkurzało mnie, że po tak długim, intensywnym życiu miałabym skończyć w śmiertelnym jęku klęski.

Pod wpływem wewnętrznego zamętu napięłam mięśnie i zacisnęłam pięści, choć nie zdawałam sobie z tego sprawy, dopóki gość celujący w moją głowę nie powiedział:

– Przestań się ruszać albo kula w łeb. Westchnęłam i się odprężyłam.

Ogrodzony teren był w rzeczywistości nawet większy, niż myślałam. Wzniesienie tamtejszych budowli i murów musiało pochłonąć dużo czasu, pieniędzy i ciężkiej pracy. Budowniczowie tego miejsca przejęli wiedzę od swoich przodków, jak stwierdziłam – pozostawiając wolną przestrzeń wokół ogrodzenia. Nic na niej nie rosło, nawet trawa. Zastanawiałam się, czy posłużyli się jakimś Strażnikiem Ziemi, by tak wyjałowić ten pas ziemi. Na wieżach, rozstawionych przy murach w równych odstępach, znajdowali się uzbrojeni wartownicy – i nic w tym dziwnego, jeśli wziąć pod uwagę konwój, jaki mi towarzyszył. Kiedy wjechaliśmy w białą poświatę latami, przypatrzyłam się dokładniej temu, który mnie schwytał. Był nijaki. Przeciętnej budowy ciała, o cerze typowej dla osób wielu ras i narodowości. Miał na sobie cętkowany kombinezon bez oznak i mocne czarne trepy. Żadnych ozdób, żadnych oznakowań na umundurowaniu.

– Nie gap się na mnie – powiedział. – Albo…

– Albo kula w łeb – dokończyłam. – Przestań się powtarzać.

Uśmiechnął się nieznacznie i wcale nie wesoło.

– Jestem innego zdania. Myślę, że muszę o tym przypominać. Naprawdę zabiłbym…

– Nie wątpię.

Spojrzałam na zewnątrz, gdzie masywne metalowe wrota otwierały się powoli, abyśmy mogli wjechać do środka. Jak w przypadku każdego dobrego systemu zabezpieczeń kontrolowano przejazd, więc jedna z bram zamykała się przed otwarciem następnej, pozostawiając przybywających bez możliwości ucieczki w pasie ziemi niczyjej między dwoma pasami murów.

Zastanawiałam się, jak można to wykorzystać. Nic nie przychodziło mi do głowy, ale przecież byłam osłabiona, chora i obolała, a kipiąca we mnie złość wydawała się zakłócać logiczne rozumowanie.

Następne wrota otworzyły się z trzaskiem. Hydrauliką pomyślałam. Pewnie mogłabym dać sobie radę z urządzeniami hydraulicznymi.

Ale nie w tej chwili.

Wartownik otworzył usta, kiedy się poruszyłam.

– Kula w łeb, tak, wiem – powiedziałam. – Spróbuj celować w sam środek czaszki. Bardzo bym nie chciała ginąć powoli i zmuszać cię do zmarnowania drugiego naboju.

Na to wreszcie się przymknął.

Uliczki wewnątrz obozu były czyste i rozmieszczone w przemyślany sposób. Nie było na nich widać żywej duszy, choć dostrzegłam poruszenie za zasłonami i żaluzjami, kiedy z rykiem silnika mijaliśmy domy i budynki przypominające koszary. Było tam stosunkowo mało zieleni, z wyjątkiem małego parku w samym centrum obozowiska, z trawą i kilkoma wysokimi sosnami.

Ach, powinnam jeszcze wspomnieć o placu zabaw. Zobaczyłam na nim huśtawki i piaskownice. Stanowiło to kolejny dowód, o ile ktoś takiego jeszcze potrzebował, że w tym urządzonym na wojskową modłę obozowisku znajdują się dzieci.

Za parkiem stał inny budynek – niepodobny do pozostałych. Perłowobiały, niemal naturalny w swoich kształtach. Mignął mi tylko przed oczami, ale to, co ujrzałam, zaniepokoiło mnie. To coś wywołało we mnie echo jakichś dawnych wydarzeń.

Czegoś, co nie zaszło tutaj, w tym miejscu.

Dżip zatrzymał się przed nijakim betonowym gmachem.

– Nie ruszać się – rzucił do mnie wartownik, wysiadając z wozu. Nie odrywał ode mnie wzroku. Roztropnie nie zbliżał się do mnie, tylko nieustannie trzymał mnie na muszce, gdy dwóch innych wartowników ściągało mnie z siedzenia na ziemię. Nie stawiałam oporu, ale i nie wypełniałam ich poleceń, bo ledwo mogłam iść.