– Cholera – westchnęła Strażniczka. – Tylko tego jeszcze dzisiaj brakowało… Następny przeklęty napad padaczki.
Podeszła do mnie.
Nie poruszyłam się.
Uklękła obok i położyła dłoń na moich rozgrzanych różowych włosach, szukając rany.
Otworzyłam oczy, obnażyłam zęby i przesunęłam rękę, żeby złapać ją za przegub dłoni. Był to słaby chwyt, ale ona się wystraszyła, a w trakcie tych kluczowych sekund wyrywałam z niej moc wielkimi, krwawymi haustami, pozbawiając ją całkowicie eterycznej energii. Strażniczka nie była tak potężna jak Luis, ale jej moc mi się przydała.
Rozpuściłam krępujące mnie łańcuchy.
Nie mogła nawet krzyknąć. Uciszyłam ją i wpatrywałam się w szeroko otwarte, przepełnione straszliwym cierpieniem oczy, spijając jej ból.
Pozwoliłam jej wypowiedzieć słowo. Tylko jedno.
– Proszę…
– Jestem dżinnem – powiedziałam do niej cicho. – Rozumiesz? Dżinnem. I okażę ci miłosierdzie godne dżinna.
Z pogardliwą łatwością odebrałam jej mowę, wygłuszając jej struny głosowe; mogła wydawać z siebie tylko cierpiętnicze, chrapliwe buczenie. Przycisnęłam jej kolano do pleców, by przytrzymać ją w pozycji leżącej, i przeszukałam jej kieszenie. Zabrałam pistolet, zapasowe magazynki z amunicją, identyfikator i dziwny medalion ze srebrnym kluczykiem.
Potem przyłożyłam jej pistolet do głowy i rozplotłam jej więzadła głosowe na tyle, żeby mogła szeptać, i zapytałam:
– Gdzie jest to dziecko? Gdzie Isabel Rocha?
– Ty dżinnowska suko – zachlipała Strażniczka. – To boli.
– Jeszcze nie skończyłam – obiecałam. – Powiedz mi, jak odnaleźć to dziecko.
– Pieprz się!
– Wcale nie mam na to ochoty z tobą – powiedziałam. – Ale jeśli chciałaś przez to powiedzieć, że mi nie pomożesz, w takim razie już na nic mi się nie przydasz.
Uciszyłam ją na zawsze, rozrywając naczynia krwionośne w jej mózgu. Śmierć względnie bezbolesna i natychmiastowa.
I tak zasłużyła na gorszy los.
Zawlokłam jej zwłoki na sofę i nakryłam jedwabistym futrem. Krew zaplamiła je szybko, a ja zajęłam się metodycznym poszukiwaniem wyjścia z sali.
Było tylko jedno.
Prowadziło tam, gdzie Strażniczka chciała mnie zaprowadzić.
Przeobraziłam jaskrawożółty kombinezon w spodnie z miękkiej skóry i jasnoróżową kurtkę z wojowniczymi, czarnymi pręgami, a więzienne trampki w ciężkie motocyklowe buty.
Odsunęłam na bok kotarę, spodziewając się ujrzeć za nią inny pokój… Ale był to korytarz, przypominający długą wijącą się gardziel. Gładki i pozbawiony jakichkolwiek charakterystycznych atrybutów. Pogrążony w ciszy.
Ona wie, że tu jestem, pomyślałam. Ona czeka. Dżinn we mnie nie chciał się odzywać, ani też nazwać mojego strachu.
Nie wyczuwałam nic poza zimnem i lodem przede mną.
Ruszyłam dalej i natknęłam się na różne drzwi – zamknięte i bez oznakowań. Każde z nich wydawały się nieco inne w dotyku. Jedne były tak rozgrzane, że aż parzyły w palce, nawet gdy się tylko je musnęło. Inne z kolei zdawały się wilgotne i wyczułam potężny nacisk, wywierany przez wodę za nimi. Jeszcze inne skrywały grobowiec, cuchnący rozkładem martwych stworzeń, kąsanych przez padlinożerców.
Czego szukasz, Cassiel? No, chodź. Idź dalej.
Ten głos wibrował w moich uszach tak samo jak wcześniej głos Luisa, lecz nie Luis wypowiadał te słowa. Nie był to głos nikogo mi znanego. Nie, właściwie był to każdy głos, jaki znałam, dżinnów i ludzi, potężny i dziwny chór dźwięków.
Przystanęłam w miejscu, z ręką na zamkniętych drzwiach, i czułam, jak każdy nerw kurczy się we mnie ze strachu.
Zabiłaś moją służebnicą morderczyni dżinnów.
– Zasłużyła na to – odpowiedziałam.
Rozległ się śmiech, który był śmiechem każdego mordercy. Kpiący, zimny i bezduszny. Ty też, rozległ się ów głos. Za swoje zbrodnie, morderczyni wieczności.
Ściany korytarza z masy perłowej zaczęły się do mnie przybliżać. Perliste powierzchnie rosły i grubiały mi w oczach, chciały mnie zgnieść. Spojrzałam za siebie i dostrzegłam, że wyjście też się już zaciska. Ten korytarz był jak gardziel wygłodniałego łowcy i nie miałam drogi ucieczki prócz tej wiodącej w głąb, tam gdzie chciał mnie wepchnąć. Było coś mrocznego i strasznego w jego zachłannym wnętrzu.
Odetchnęłam głęboko i otworzyłam drzwi, które cuchnęły ziemią oraz zgnilizną i rzuciłam się w ciemność.
Gdybym miała tam zginąć, to sama wybrałam sobie śmierć.
Grobowe próchno wypełniło moje usta, nos, uszy. Ciążyło i wydawało się wilgotne na mojej skórze. Znałam się dobrze ze śmiercią a ona próbowała się we mnie wedrzeć, uparta jak ślepy robak.
Ciekawe, podszeptywał mi obcy głos. Jednak nie możesz mnie opuścić. Teraz cię już znam. Będziesz moja.
Wyplułam nieco ziemi i przedzierałam się przez nią, brnąc przez gnój, aż dotarłam w ciemności do twardej powierzchni. Z masy perłowej. Ta gładka perłowa tafla miała strukturę czegoś żywego, jak kość. Dlaczego? Na co to pomieszczenie pełne grobowego próchna?
Nie miałam czasu, by głowić się nad takimi zagadkami.
Rozsadziłam fragment ściany przed sobą na drobne odłamki, a cały dom – o ile można to nazwać domem – wrzasnął. Moje uderzenie, choć potężne, wybiło ledwie dziurę wielkości pięści. Waliłam w nią powiększając otwór, a dom walczył, by zaniknąć tę ranę, gdy ja starałam się ją poszerzyć. Gdy tylko przestawałam na moment, obkurczał tę dziurę.
Nie ustawałam w wysiłkach, aż otwór zrobił się na tyle szeroki, bym włożyła w niego barki, a potem wcisnęła się do środka. Była to najbardziej niebezpieczna chwila; gdybym się choć trochę zdekoncentrowała, ten żywy dom zatkałby lukę, przecinając mnie na pół lub amputując którąś z kończyn. Wyczuwałam wrzeszczący Głos, choć wyciszyłam błonę bębenkową w uszach, stając się chwilowo zupełnie głucha. Odłączyłam też wszystkie inne zmysły, poza wzrokiem. Nie chciałam, aby jakiś atak na moje zmysły rozproszył mnie w krytycznym momencie.
Masa perłowa wystrzępiła się, jej brzegi były ostre jak nóż i rozcięły mi skórę, kiedy przeciskałam się przez wąską szczelinę. Zobaczyłam, jak zmienia kształt i poczułam, że ostre krawędzie zaciskają się mocno na moich udach, tamując przepływ krwi. To coś chciało się zakleszczyć. Nie dopuściłam do tego, ale niewiele brakowało. Przełożyłam stopy na sekundy przed tym, jak ta perłowa paszcza zamknęła się z trzaskiem, kąsając tylko powietrze.
Znalazłam się na podłożu z białych kamyków poza białym domem, po jego gładkiej, zakrzywionej stronie, od strony przeciwnej do tej, gdzie znajdował się park z dziećmi. Przetoczyłam się, wstałam i zaczęłam uciekać, uwalniając stłumione zmysły. Teraz musiałam wykorzystać każdą chwilę.
Nie możesz mnie tak zostawić, Cassiel, morderczyni i niszczycielko. Czekam na ciebie.
Tym razem ludność obozowiska już mnie nie zignorowała. Rozległy się krzyki, wrzaski i strzały. Jedna z kuł drasnęła mi nogę, ale uniknęłam pozostałych, kryjąc się za różnymi osłonami, a nawet za ciałami innych. Miałam niewiele współczucia dla tych, którzy w tej chwili znaleźli się na linii ognia. Byli dla mnie tylko bezimiennymi twarzami, a tamta straszna rzecz, straszliwa świadomość jej istnienia nie dawała mi spokoju…
To, co znajdowało się w tym białym gmachu, tak blisko rozbawionych dzieci… było ni mniej, ni więcej tylko jakimś monstrum.
A dorośli służyli temu czemuś dobrowolnie. Oddział uzbrojonych żołnierzy popędził za mną, lecz ja też miałam broń, którą odebrałam wcześniej martwej Strażniczce Ziemi. Załatwiłam strzałem dwóch facetów; innych unieszkodliwiłam, przynajmniej przejściowo, falą mocy. Nie chciałam ich zabijać, ale niewiele by mnie obeszło, gdyby jednak zginęli.