Выбрать главу

– Ibby! – zawołałam, obracając się dokoła. – Isabel Rocha!

Puściłam się biegiem, wykrzykując jej imię i starając się wyłowić jej szept w całym tym zamieszaniu. Gdzieś za mną W parku.

Zawróciłam, unikając serii pocisków dzięki temu, że zanurkowałam za ciężarówkę. Aby dostać się do parku, musiałam obiec kościany budynek, to straszne białe gmaszysko, w którym tkwiło serce potwora.

Ścigający mnie coraz lepiej organizowali pościg, a ja nie bardzo miałam się gdzie skryć. Nawet zdezorientowani cywile gdzieś się pochowali.

Odetchnęłam głęboko i rzuciłam się na ziemię. Rozstąpiła się przede mną jak gęsta woda i posłużyłam się swoim ciałem niczym delfin, odpychając się od pofalowanej powierzchni.

Kościany dom rozszerzał się ku dołowi, w głąb podłoża. Poczułam jego wibracje i odpłynęłam od niego, pilnując, żeby się z nim nie zetknąć.

Powietrze paliło mnie w płucach, żrące i zużyte, więc odbiłam się od warstwy gruntu i wydostałam na powierzchnię, przedzierając się przez kłącza traw.

Dzieci w parku zebrano w gromadkę. W odróżnieniu od wyrzutków, których napotkałam w lesie, brudnych, złachmanionych i niedożywionych, te były zadbane i śliczne, w nieskazitelnie białych ubrankach.

Było ich tam może ze dwadzieścioro, a wszystkie miały poniżej dziesięciu lat.

– Ibby! – zawołałam, gdy jedna z tamtych twarzy czek przyciągnęła mój wzrok, migocząc jak gwiazdka.

– Cassie! – pisnęła dziewczynka i rzuciła się przed siebie, pędząc w moim kierunku.

Przechwyciła ją jedna z dorosłych opiekunek, które zwierały szeregi między mną a dziećmi. Kobieta, która złapała Isabel, miała na sobie medalion ze srebrnym kluczykiem podobny do tego, który tkwił w mojej kieszeni.

Ibby wyciągała do mnie rączki, łzy spływały jej po buzi; wymierzyłam broń w kobietę, która blokowała drogę.

– Puść ją – zażądałam. Nadbiegało coraz więcej żołnierzy. Wartownicy na wieżach również się połapali, że dzieje się coś złego, a co najmniej dwóch mogło mnie do sięgnąć w miejscu, gdzie stałam. Stanowiłam łatwy cel.

Nie miałam jednak zamiaru ruszyć się stamtąd bez dziecka.

– Puść ją natychmiast – powtórzyłam. – Albo poza bijam was wszystkich.

Kobieta, patrząc szeroko otwartymi oczami, pokręciła przecząco głową i nadal trzymała wyrywającą się dziewczynkę.

– Jak chcesz – powiedziałam, zimna i bezlitosna, tak jak kiedyś, jako dżinn.

Zastrzeliłam ją. Isabel wrzasnęła i upadła, turlając się po trawie. Inna dorosła osoba schwyciła ją i zaczęła uciekać w stronę perłowego białego budynku. Widziałam pulchne rączki Ibby wciąż wyciągnięte w moim kierunku, łzy na zrozpaczonej buzi, i w tamtej chwili poczułam, jak gniew we mnie zamienia się w czystą nienawiść. Nie. Nie odbierzesz mi tego dziecka. Nie potrafiłam poskromić instynktów, które Ibby we mnie wzbudziła, gorączkowej potrzeby chronienia jej za wszelką cenę. W razie konieczności pozabijałabym ich wszystkich, aby ją ocalić, nikogo i niczego nie żałując.

To moje dziecko, ów głos szepnął mi do ucha. I nigdy nie będzie twoje. Uczynię z niej jednego ze swoich wojowników, a ty i twoi pobratymcy zostaniecie unicestwieni, rzuceni w mroczną otchłań, gdzie nie przetrwają nawet wspomnienia. Ona cię zniszczy.

Isabel zniknęła w drzwiach białego domu, które zamknęły się na głucho przede mną.

Nie mogłam wejść za nią. Była to najgorsza rzecz, jaka kiedykolwiek mnie spotkała, tak odwrócić się i odbiec z mdlącym posmakiem wściekłości i klęski w ustach.

Popędziłam wokół budynku, biegnąc tak prędko, jak tylko mogłam. Nie miałam teraz innego celu przed sobą, oprócz ślepego pragnienia, by przeżyć, uciec i znaleźć inny sposób dotarcia do Isabel. Pociski świstały i grzechotały wokoło mnie, trafiając niekiedy w moje ciało. Nie potrafiłam natychmiast zagoić swoich ran, ale mogłam je zamykać i nie zwracać na nie uwagi przez pewien czas, co właśnie robiłam.

Nagle oświeciło mnie niczym oślepiająca błyskawicą że jednak wciąż mam pewien cel.

Zwróciłam się w stronę więzienia.

Kiedy dotarłam do niego, pędząc tak, że stałam się rozmazaną smugą, przed wejściem napotkałam straże. Zwolniłam ledwie na tyle, by unieszkodliwić obu wartowników, którzy zaczęli wrzeszczeć z bólu, a następnie stopiłam metalowe zewnętrzne wrota.

Potem także pancerne drzwi pierwszej celi.

Luis Rocha tkwił w kącie, blady i nieogolony, ledwie przytomny. Głowa mu opadłą kiedy usiłowałam pomóc mu wstać, i choć wyczuwałam w nim moc, to był odcięty od jej źródła przez narkotykowy całun, który go otaczał.

Samej siebie nie mogłam tak łatwo uleczyć, ale byłam w stanie oczyścić jego krew. Oznaczało to wydatek mocy, jednak wart zachodu; gdy tylko Luis zostanie oczyszczony, przekaże mi swoją moc poprzez dotyk.

Chwycił mnie za nadgarstki, a nasze spojrzenia się spotkały.

– Cassiel – wyszeptał. – Chryste, coś ty zrobiła? Musiałam wydać mu się bardzo odmieniona.

– To, co było konieczne – odpowiedziałam. Ocieka łam krwią z ran, których nie czułam. – Wstawaj. Mamy mało czasu.

Z trudem udało mu się podnieść. Jemu też dali cienki żółty kombinezon i więzienne obuwie. Spojrzałam na to z niechęcią ale uznałam, że lepiej wykorzystać naszą moc na wydostanie się z tego miejsca, zanim…

Cały budynek się zatrząsł. Z sufitu posypał się pył, a światła zamigotały.

– Czy to ty? – zapytał mnie Luis. Pokręciłam głową. – Ja też nie…

Korzenie drzew przebiły się przez podłogę, rozsadzając beton. Ostre, wyszczerbione jak sztylety, a potem jak miecze. Działo się to szybko, zbyt prędko, abyśmy mogli na to od razu zareagować, a jeden z korzeni wyłonił się pod stopą Luisa, przebijając ją i raniąc go w łydkę.

Krzyknął, próbując się wyswobodzić. Kiedy mu w tym pomagałam, następny korzeń rozsadził cementową posadzkę, gruby i masywny jak słup telefoniczny, i prawie wbił się we mnie od dołu. Odskoczyłam w bok. Stale wzrastał, docierając do sufitu ponad nami i krusząc odporną na wstrząsy plastikową osłonę lamp.

– Uciekaj! – krzyknął do mnie Luis. Pokręciłam przecząco głową i ściągnęłam jego nogę z korzenia, który się w nią wbił; wzięłam Luisa na ręce i dopiero wtedy rzuciłam się do ucieczki.

Tylko dziewięć kroków, powiedziałam sobie. Dziewięć kroków od krańca celi do drzwi.

Przesadziłam skokami ostatnie trzy kroki, modląc się w duchu, by moje kalkulacje okazały się trafne, kiedy cały las korzeni wystrzelił z posadzki i rozprzestrzenił się na wszystkie strony.

Wpadliśmy na jeden z tych grubych, jasnych słupów i odbiliśmy się od niego – na szczęście na zewnątrz, a nie z powrotem do środka. Nie zatrzymywałam się. Dotknęłam obiema stopami podłoża i biegłam dalej, bo korzenie nas ścigały, próbując wyprzedzić i oskrzydlić. Nic im z tego nie wyszło – znaleźliśmy się już na otwartej przestrzeni, a kiedy wydostaliśmy się na zewnątrz, znajdowało się tam zbyt wielu ludzi z obozowiska, aby korzenie mogły kontynuować swój zmasowany atak.

Przed budynkiem stał dżip – możliwe, że ten sam, którym wcześniej przywieziono mnie do tego więzienia, z kluczykami dyndającymi w stacyjce. Wrzuciłam Luisa na siedzenie pasażera zajęłam miejsce za kierownicą i po krótkiej chwili pędziliśmy już w stronę bramy wjazdowej.

Nieszczególnie obchodzili mnie dorośli, którzy stawali nam na drodze. Ledwie zwalniałam, kiedy zderzaki zmiatały ich ze ścieżki.

Wiedziałam już, że spróbują wykorzystać dzieci do zatrzymania mnie, więc widok małych, obszarpanych postaci, stojących w szeregu przed bramą, wcale mnie nie zaskoczył, a tylko potwierdził ponure obawy.