Na to dżinn obdarzył mnie jasnym, zniewalającym uśmiechem.
– Powiedziałaś, proszę. Jakie to ludzkie. Proszenie do ciebie nie pasuje, kochana. – Szybko spoważniał. – Pójdę z wami na układ za tę przysługę.
– Nie potrzebujemy układów – odezwał się Luis. – Potrzebna nam pomoc.
– Pomoc kosztuje. Wytłumacz mu to, Cassiel. Powiedz mu, jak prawdziwy dżinn odbiera swoją zapłatę.
– Gallanie…
– Powiedz mu. Spojrzałam znowu na Luisa.
– Prawdziwy dżinn, czyli według waszego określenia, stary dżinn, nie robi niczego za darmo. Żadnych przysług, żadnych uprzejmości. W końcu zawsze trzeba za to zapłacić.
– A czego on żąda?
Na twarzy Gallana nie pozostał nawet cień uśmiechu.
– Żądam za to Cassiel.
– Nie – rzucił Luis, zanim zdążyłam się odezwać. – Nic z tego. Możesz już spadać.
– Potrzebujemy jego pomocy!
– Jeśli ceną za nią jest twoje życie, to nie.
– Nie zabiję jej – oświadczył Gallan, jak gdyby sama myśl o zabijaniu nie była go godna. – Mogę wykorzystać Cassiel na wiele innych sposobów, które nie obejmują jej męczeńskiej śmierci. Całkiem przyjemnych. Myślę, że sami się domyślacie, o co chodzi.
Luis spojrzał na niego we wstecznym lusterku wzrokiem pełnym najwyższej pogardy.
– A więc jesteś gwałcicielem, a nie mordercą. Uśmiech Gallana nie zmienił się ani na jotę.
– Nie, jeśli ona się zgodzi – powiedział, zwracając się następnie do mnie. – Zgodzisz się, Cassiel? Podporządkujesz mi się w zamian za moją pomoc w odzyskaniu tego dziecka?
Kiedyś znałam innego Gallana – nie, właściwie to nie on był dawniej inny; to ja się zmieniłam. Jego okrucieństwo i kaprysy wydawały mi się kuszące, gdy sama byłam dżinnem; wtedy liczyła się dla mnie tylko moc, a nie koszt związany z jej wykorzystaniem. Gallan zawsze wydawał mi atrakcyjny, zawsze mnie pociągał.
A teraz popatrzyłam mu w twarz i dostrzegłam oblicze zimnego, wyrachowanego łowcy.
– Nie – odrzekłam. – Nie zgadzam się. Ale i tak nam pomożesz, Gallanie.
Zaśmiał się na to.
– A niby dlaczego?
– Bo możesz. Bo to właściwe. Bo to konieczne.
– Nie jestem człowiekiem – przypomniał mi niemal łagodnie. – Argumentacja, że coś jest właściwe albo nie właściwe, nie trafia do mnie.
– A powinna. Nam… prawdziwym dżinnom… brakuje tego. – Przypomniałam sobie słowa, które wypowiedział w rozmowie ze mną nowy dżinn Quintus. – Dawno, dawno temu, na początku, obchodziło nas to, prawda? Chcieliśmy pomagać. Chronić innych. A teraz tylko nowe dżinny odczuwają taką potrzebę, a my wcale. Wcale, Gallanie. Lubujemy się w okrucieństwach i bezmyślnych gierkach. Większy był z nas pożytek, gdy zniewoleni służyliśmy Strażnikom. Wtedy przynajmniej mieliśmy jakiś cel.
Gallan – który, w odróżnieniu ode mnie, był niegdyś niewolnikiem – warknął na mnie z przerażającą wściekłością. Jego zęby zrobiły się ostre jak sztylety, a kości pod skórą twarzy stały się kanciaste.
– Zostałaś wyrzucona ze świata dżinnów, Cassiel. Nie pogarszaj swojej sytuacji.
Luis zjechał na pobocze, wyłączył silnik i odwrócił się na siedzeniu, żeby popatrzeć na Gallana. Jeżeli się bał – a musiał się bać; żaden człowiek nie mógł spojrzeć w twarz rozwścieczonemu dżinnowi i nie czuć przy tym lęku – to dobrze się z tym krył.
– Słuchaj, pomożesz nam albo nie. Twój wybór. Ale nie groź mojej przyjaciółce i nie zachowuj się jak dżinn, który trzyma klucze do wszechświata. Wy też nas potrzebujecie. Ludzie są wam potrzebni i zawsze byli.
– Nie. To my pozwalamy ludziom istnieć. Wcale ich nie potrzebujemy. – Oczy Gallana nabrały mętnego, czerwonawego odcienia. – A wy rzeczywiście potrzebujecie nas. Wybieraj, Cassiel. Zgadzasz się mi podporządkować czy nie? Taka jest cena mojej pomocy. I wiesz, że nie mogę jej zmienić.
Pokręciłam przecząco głową.
– Nie, Gallanie. Nie zgadzam się.
Gallan przestał lśnić złym blaskiem i stał się niemal ludzki. Niemal, ale nie do końca.
– Nie?
– Pewnie nie sądziłeś, że odrzucę twoją propozycję?
– Nie możesz tego zrobić. Jestem ci potrzebny.
– Nie aż tak, jak ci się zdaje. Żegnaj, przyjacielu. Już się nie spotkamy.
I odwróciłam od niego twarz. Na koniec mignęło mi jeszcze przed oczami jego oblicze, zdumione, z wyrazem zaskoczenia w oczach, zagubione.
– Ta pani mówi „nie” – odezwał się Luis do Gallana. – W każdym razie dziękujemy za propozycję. A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko temu, musimy działać.
Na to Gallan rozwiał się bez słowa. Przez moment nie odzywaliśmy się do siebie, a potem Luis rzekł sztucznie beztroskim tonem:
– To było trochę obcesowe.
– To było skrajnie ryzykowne – odrzekłam. – I nic nam nie dało. – Serce biło mi szybko i starałam się je uspokoić. Dłonie miałam wilgotne. – On mógł nas zabić.
– Ale nie zabił.
– Uważałam Gallana za najlepszego z prawdziwych dżinnów. Najbardziej uprzejmego.
Luis uruchomił silnik wozu.
– Jeśli on jest najbardziej uprzejmy, to wolałbym nie napotkać tego najbardziej wrednego.
Rzuciłam mu wymowne spojrzenie.
– Już napotkałeś.
– O! – rzucił zdumiony, a potem skóra na jego zmarszczonym czole nagle się wygładziła. – Rozumiem. Mówisz o sobie.
– Kiedyś taka byłam – powiedziałam, odwracając wzrok. – A może i nadal taka jestem.
Minęliśmy ukryty wjazd na Ranczo i podążyliśmy dalej w kierunku Lakę City, małej miejscowości, która mimo wszystko była największym skupiskiem ludności w tej okolicy. Luis kazał mi napełnić bak dżipa benzyną, a sam wszedł do małego sklepu, żeby kupić jedzenie. Kiedy wrócił, wskazał na pewien budynek przy ulicy, na którym jaśniał różowo – zielony neon.
– Tam jest motel – powiedział. – Moglibyśmy się wy kąpać i trochę odpocząć, no i muszę skorzystać z telefonu.
– Z telefonu?
– Ty już wzywałaś pomoc – wyjaśnił. – Teraz moja kolej.
Motel był stary, ale zaskakująco dobrze utrzymany. Recepcjonista przydzielił nam pokoje obok siebie, połączone drzwiami, ponieważ Luis zażądał dla nas oddzielnych kwater. Pomyślałam, że to trochę dziwne, bo teraz oboje nie mieliśmy już przed sobą zbyt wielu tajemnic. Wręczył mi klucz, kiedy wychodziliśmy na zewnątrz.
– Umyj się i zjedz coś. – Wcześniej na stacji benzynowej kupił torbę zjedzeniem: dwie kanapki zawinięte w woskowany papier, trochę frytek, jakieś napoje gazowane w puszkach. – Zostawię otwarte drzwi do swojego pokoju. Masz dwadzieścia minut.
Skinęłam głową.
Dwadzieścia minut wydawało się krótkim czasem. Pod prysznicem zmyłam z siebie brud, zaschniętą krew, piach i tysiące innych drażniących skórę warstw i umyłam włosy marnym motelowym szamponem. Znów zabrakło mi świeżych ciuchów, ale owinęłam się w koc i otworzyłam drzwi, które prowadziły ode mnie do pokoju Luisa.
Rozmawiał przez telefon. Tak samo jak ja wziął prysznic i zaczesał gładko do tyłu włosy, z ich końcówek skapywały kropelki wody. Zrzucił z siebie cienki, jaskrawożółty kombinezon, w jaki ubrano go na Ranczu, i, podobnie jak ja, owinął się kocem.
Przytrzymywał słuchawkę telefonu między barkiem a głową jednocześnie zapisując coś gorączkowo na kartce papieru długopisem, pozostawionym do dyspozycji gości.
– Tak? Jesteś pewien, że to dokładnie taki numer? Gracias, człowieku. Jestem twoim dozgonnym dłużnikiem. Adios.
Odłożył słuchawkę, oderwał skrawek papieru i wcisnął widełki telefonu, żeby przerwać połączenie. Aparat był bardzo stary, z obrotową tarczą z cyframi, a Luis zmagał się z nią, wykręcając numer.