Ubrałam się w swoje poplamione skórzane ciuchy i weszłam tam bez pukania. Na mój widok Luis przerwał rozmowę, prowadzoną z trzema osobami, dwoma mężczyznami i kobietą. Okazała się nią co mnie zdziwiło, Greta, Strażniczka Ognia z Albuquerque. Pozostałych nie znałam, jednak ich nikłe aury podpowiadały mi, że to ludzie należący do Ma'atów, a nie Strażnicy.
– Cassiel. – W oczach Luisa dostrzegłam ciepło, ale i rezerwę. – Jak się masz?
Nie odpowiadając, usiadłam na łóżku. Nie wiedziałam, jak się mam. Nie byłam nawet pewną czy kiedykolwiek to ustalę. Po chwili niezręcznego milczenia Greta powiedziała:
– Przeprowadziliśmy kilka lotów zwiadowczych nad obozowiskiem. Problem w tym, że nie wykryliśmy tam żadnej instalacji. W każdym razie niczego, co odpowiadałoby temu, co opisaliście.
Miała wywołane zdjęcia, które rozłożyła na stole. Widniały na nich ruiny starych zabudowań gospodarczych; żadnych nowoczesnych budynków, ogrodzeń, murów, domów.
Nie było też perłowokościanego gmachu, tego wcielenia energii jin i jang.
Ani śladu obozowiska.
– Wciąż zajmujemy się organizowaniem zespołu na ziemnego, który przeczesałby ten teren. Luis… czy to możliwe, żebyś miał jakieś, no, nie wiem, jakieś przywidzenia? Że wy oboje…
– Nie – odpowiedziałam za niego. – To wykluczone. Luis nie był tego aż tak pewien i wydawał się dość poruszony tą sugestią.
– Cassiel, oni nafaszerowali mnie narkotykami. Ciebie też mogli jakoś naszprycować. Może to, co widzieliśmy…
– To, co widzieliśmy – wpadłam mu w słowo – było realne. Obozowisko istniało naprawdę. Strzelano do nas z ostrej amunicji. Uratowaliśmy prawdziwe dziecko, Luis. To nie złudzenie.
– W takim razie gdzie to jest? – spytał jeden z Ma'atów i postukał palcem w zdjęcia. – Gdzie to się podziało?
Wzięłam głęboki wdech i powoli wypuściłam powietrze z płuc.
– Luis, muszę z tobą porozmawiać. W cztery oczy. Greta i Ma'atowie wymienili spojrzenia, a potem wzruszyli ramionami. Luis odprowadził ich przez otwarte drzwi do mojego pokoju i zamknął je za nimi, a potem odwrócił się i popatrzył wprost na mnie.
Minęła chwila, zanim się odezwałam, bo wiedziałam, że gdy wreszcie to zrobię, już nie będzie spoglądał na mnie tak miło.
– Muszę ci wyjaśnić, jak się tu znalazłam – zaczęłam. – Muszę wytłumaczyć, dlaczego Ashan mnie wyrzucił. A to, co usłyszysz, ci się nie spodoba.
Skinął głową i usiadł na krześle.
– Dawno temu jako pierwszy dżinn popełniłam morderstwo – podjęłam. Te słowa mroziły mi usta jak lód. – Zabiłam innego dżinna. Ona, ten dżinn, miała na imię Perła Wiem, pomyślisz, że bywamy bezwzględni, ale jesteśmy stróżami Matki i obowiązują nas pewne ograniczenia. Tymczasem Perła… nie uznawała żadnych ograniczeń.
Luis pochylił się nieco do przodu, skupiony na moich słowach.
– I co się stało?
– Przez długi okres, jak wiesz, byliśmy pierwszymi dziećmi Ziemi. Przez tak wiele niezliczonych tysiącleci, że nie potrafiłbyś sobie tego nawet wyobrazić. Życie się zmieniało, ewoluowało; nie zwracaliśmy na to większej uwagi. Różne gatunki istot powstawały i ginęły… a potem pojawił się jeszcze jeden. Obdarzony świadomością, intelektem i zrozumieniem. – Wytrzymałam jego spojrzenie wbite we mnie. – Nie chodzi o ludzkość w dzisiejszym sensie. Mówię o jej wcześniejszej wersji, bardziej pokojowo usposobionej.
Luis zwilżył językiem wargi.
– Co takiego zrobiłaś?
– Ja nie zrobiłam nic – odpowiedziałam. – Ale Perła uznała tamtych ludzi za niebezpiecznych. Zniszczyła ich. Zmiotła ich z powierzchni ziemi i wyniszczyła. Dżinny popełniały różne zbrodnie, ale taka nie miała na wet do tamtej pory swojej nazwy… Nie chodziło o rzeź, jakiej dopuściła się Perła, tylko o to, co później stało się z nią samą.
Czekał w milczeniu, podczas gdy ja zbierałam szybko myśli.
– Ona… oszalała – odezwałam się w końcu. – Porobiła dziury w materii wszechświata wokół nas, które nigdy nie powinny powstać, i nie zatkała ich. Stała się… inna. Obca nam. Ashan kazał mi ją zgładzić. Zrozum, wtedy po raz pierwszy w naszych dziejach jakiś dżinn zabił innego. – Odwróciłam wzrok. – Nie broniła się, bo wcale się nie spodziewała że ją zaatakuję. To był precedens.
Luis ściągnął brwi.
– Mnie chodzi o czasy obecne. Nie o to, co było kiedyś.
– Sytuacja się powtarza – powiedziałam. – Zniszczyłam ją. Sądziłam, że usunęłam ją z tego świata ale coś po niej musiało pozostać. Jakieś nasienie, jakieś myśli, wspomnienia… I to coś rosło w sekrecie, w cieniu, razem z nowym rodzajem ludzkości, jaki się narodził. A teraz tu jest. Perła jest tutaj. Czerpie swoją moc z ludzi, ale jej głód dżinnów jest nienasycony. Ona ich zniszczy. Zgładzi nas. To, co stało się z Gallanem, przydarzy się po kolei wszystkim dżinnom. Zostaną tam ściągnięci i zlikwidowani.
Luis przełknął ślinę.
– Dlaczego Ashan cię wygnał, Cassiel? Patrzyliśmy sobie w oczy. Ta chwila musiała nadejść.
Lękałam się jej, a teraz w końcu nadeszła.
– Ashan musiał się dowiedzieć, że Perła się rozrasta – odparłam. – Musiał wiedzieć, że jedyny sposób, by ją powstrzymać, to odebrać jej źródło mocy. – Twarz Luisa powoli bladła. – Rozkazał mi pozabijać wszystkich ludzi, ale nie wyjaśnił dlaczego.
Ashan nigdy się nie tłumaczył. Wcześniej nie musiał. Nie przejrzałam jego myśli i zamiarów, gdyż w przeciwnym razie mogłabym udzielić mu innej odpowiedzi. Przypuszczałam, że Ashana poniosły duma i arogancja; że kierowała nim nienawiść do Strażników.
– Miał rację – dodałam bardzo cicho. Luis pokręcił głową.
– Nie. Możemy to zwalczyć. Możemy znaleźć sposób na podjęcie z tym walki. Musimy to zrobić.
Łzy zapłonęły mi w oczach – łzy gniewu, hańby i strachu.
– Ashan skazał mnie na ludzkie ciało, żebym zrozumiała, co nam grozi. Żebym pogodziła się z nieuchronnym. I teraz już rozumiem. Teraz wiem.
Luis podniósł się z krzesła i podszedł do mniej tak prędko, że nie zdążyłam zareagować. Przydusił mnie do ściany, chwytając dłońmi przeguby moich dłoni i przyciskając je do twardej powierzchni.
– Nie – powiedział. Przytknął swoje spocone, rozgrzane czoło do mojego. – Nie, nie wolno ci w to wierzyć. Możemy to pokonać, możemy. Musimy odszukać tamte dzieci. Uratować Ibby. Zapobiec temu wszystkiemu.
– Ale jak?
– Nie wiem! Trzeba spróbować!
Zaklinał mnie; nie tylko słowami, ale i poprzez kontakt naszych ciał, za sprawą tego pierwotnego, niewypowiedzianego ciepła, które nas łączyło. Mocy, która przepływała z jego ciała do mojego.
– Proszę cię – mówił. – Cassiel. Musi się znaleźć jakieś inne wyjście.
Chciałam w to uwierzyć.
– Moja rasa ma wyginąć – przypomniałam. – A ty mnie prosisz, żebym stanęła u waszego boku i dopuściła do tego.
Proszę, żebyś znalazła jakieś inne rozwiązanie. Wyszarpnęłam się gwałtownie z jego uścisku, wzruszając ramionami, ale nie odsuwałam się od niego.
– Możesz mnie powstrzymać – rzekłam. – Wystarczy mnie zabić.
To nim wstrząsnęło i cofnął się o krok.
– Co takiego?
– Możecie mnie zgładzić. W ludzkim ciele jestem podatna na śmierć. Jeśli stanę się na nowo dżinnem, kiedy Ashan odda mi moce, nie zdołacie mnie już powstrzymać. Przecież o tym wiesz. – Otarłam łzy z twarzy. – Jeżeli chcesz mnie powstrzymać, zabij mnie. Jeśli nie…
Rzucił się naprzód i ujął w dłonie moją głowę, ale jeśli nawet chciał mnie skrzywdzić, to w ostatniej chwili jego dotyk stał się delikatny.
– Znajdziemy sposób – powiedział. – Cassiel, znajdziemy jakiś sposób.