Manny wskazał na stan o niemal kwadratowym kształcie w pobliżu środka mapy.
– To Nowy Meksyk – powiedział. – Inny stan. Teraz jesteśmy na Florydzie, o tutaj. – Postukał palcem w wijące się, nieregularne linie na mapie. – A to nasza droga. – Jego palce przemierzyły sporą odległość między dwoma miejscami. – Najchętniej poleciałbym samolotem, ale nie chcę, żeby ci odbiło. Ostatnia rzecz, na jakiej mi zależy, to równoczesne użeranie się z tobą i służbą bezpieczeństwa na lotniskach.
Odbiło – zrozumiałam, że chodzi o „utratę panowania nad sobą”. Spojrzałam na niego z niesmakiem.
– Nie odbije mi.
– Świetnie. Mimo wszystko myślę, że lepiej pojechać samochodem – powiedział.
Popatrzyłam znowu na mapę.
– Ile minut potrwa ta jazda? – Wciąż usiłowałam opanować pojęcie abstrakcyjnego czasu, ale z miny Manny'ego wynikało, że nie postarałam się dostatecznie. – A może godzin?
– Dni – poprawił. – To zabierze kilka dni, moja pani. Dni. Uwięziona w brzęczącej, cuchnącej metalowej machinie. O nie.
– Nie ma jakiegoś innego środka transportu?
– Jak mówiłem, moglibyśmy tam polecieć, ale… Lot. Najlepiej czułam się właśnie w powietrzu.
– Doskonale.
– Musisz zrozumieć, że obowiązują pewne przepisy… W ludzkim świecie przepisy dotyczyły wszystkiego.
Było to irytujące.
– Nie odbije mi.
Tak jak przypuszczał Manny, pomyliłam się co do tego.
Tak wiele reguł. Nie miałam bagażu, jeśli nie liczyć skórzanej torebki z dokumentami tożsamości przekazanymi mi przez Strażników oraz pieniędzmi, które Manny, burcząc pod nosem, wypłacił z machiny zwanej bankomatem. Przyglądałam się tej całej procedurze z uwagą, a potem obejrzałam plastikowe karty, które dostałam od Strażników. Na jednej z nich znajdował się mój wizerunek, a powyżej napis „Prawo jazdy”, co oznaczało, że byłam uprawniona do kierowania pojazdami kołowymi. Wcale mnie do tego nie ciągnęło. Druga karta była złota, połyskująca i ozdobioną portretem starożytnej bogini.
– To karta kredytowa – wyjaśnił Manny, kiedy ją uniosłam. Staliśmy akurat w kolejce na lotnisku. – Do kupowania. Ale niczego nie kupuj.
– W takim razie po co ją dostałam?
– Może dlatego, że moi szefowie zwariowali? Wzięłam kolejną kartę.
– Tak, to karta do bankomatu. Gdzieś powinna znajdować się informacja o twoim kodzie PIN. To taki rodzaj szyfru, który wprowadzasz do bankomatu. Jeśli znasz odpowiedni kod i masz właściwą kartę, odbierasz pieniądze. Kasę prześlą ci Strażnicy. To będzie wynagrodzenie za pracę dla nich. – Albo się przesłyszałam, albo Manny'emu Roszę wcale się to nie podobało. – Ale uważaj. Nie możesz wypłacić więcej pieniędzy, niż masz na koncie.
To wydawało się dosyć logiczne. Wsadziłam karty płatniczą i kredytową, a także prawo jazdy z powrotem do torebki, a wyjęłam granatowy notesik z jasnoniebieskimi kartkami. Na pierwszej stronie znowu widniał mój wizerunek. Wpatrywałam się w niego przez pewien czas, ale się nie poruszył.
– Paszport – powiedział Manny, zanim zapytałam. – Będzie ci potrzebny. Trzymaj go pod ręką, razem z biletami.
Wszędzie wokół czekali ludzie. Niektórzy stali cierpliwie, inni się wiercili, jeszcze inni kipieli złością.
Podróżowanie wydawało się związane ze strasznymi kłopotami. Zaczynałam rozumieć, dlaczego Manny wolał jechać samochodem, tym przerażającym, dusznym, hałaśliwym pudłem na kółkach. Przynajmniej sam mógłby o wszystkim decydować.
Obserwowałam z wielkim zaciekawieniem procedurę kontroli pasażerów, ale pomimo to, kiedy nadszedł czas na naśladowanie tych, którzy przeszli ją przede mną, poczułam się niezręcznie i bardzo głupio. Umieściłam torebkę w plastikowym koszu, który przetoczył się przez jakieś urządzenie – aparat rentgenowski, jak wyjaśnił mi Manny – a potem musiałam zdjąć buty po niecierpliwym geście pracownika lotniskowej ochrony i włożyć je do innego kosza.
Kiedy przechodziłam przez bramkę, zadźwięczał alarm. Zamarłam, ściągnęłam brwi, a dwóch postawnych facetów w uniformach podeszło do mnie.
– Proszę się cofnąć – polecił jeden z nich. – Czy ma pani przy sobie coś metalowego?
Metal. Zerknęłam na swoje ubranie. Owszem, miałam pasek z metalową sprzączką. Zdjęłam go.
Lecz znowu zadzwonił brzęczyk. Poczułam nieznany ucisk w piersi. Niepokój? To było wkurzające. Wszystkie te przepisy mnie wkurzały. Miałam władzę i moc, zanim jeszcze przodkowie tych ludzi nauczyli się pozostawiać prymitywne malunki na skałach, a teraz oni… napędzali mi stracha.
Zgrzytnęłam zębami i na ich polecenie zdjęłam kurtkę. W koszulce z krótkimi rękawami, na bosaka, przeszłam przez bramkę i tym razem alarm się nie włączył.
Poczucie ulgi było jeszcze bardziej poniżające od niepokoju.
Manny Rocha przeszedł kontrolę bez zatrzymywania i przystanął obok mnie, żeby włożyć buty i wziąć torby oraz różne drobiazgi wyjęte wcześniej z kieszeni.
– Pamiętaj, to ty wolałaś lecieć – urwał na sekundę, a potem dodał, nie patrząc na mnie: – Już myślałem, że cię poniesie.
Rzeczywiście, mało brakowało.
– Ale mnie nie poniosło.
– Tak. To dobrze. Oby tak dalej.
Niegdyś byłam pełna mocy. Na tyle potężna, by zamienić budynek tego lotniska w dymiące zgliszcza. Jednak ta myśl, zamiast mnie pocieszyć, sprawiła, że poczułam się w ludzkiej skórze ociężała i bezradna. Ponownie.
Włożyłam buty, pas i kurtkę, wzięłam torebkę i ruszyłam za Mannym długim, szerokim i gwarnym holem.
Na lotnisku znajdował się jakiś dżinn.
Nie wiem, dlaczego mnie to zaskoczyło. To znaczy nie było w tym nic dziwnego, ale chyba nie sądziłam, że tylu nas chodzi po ziemi, a tym bardziej przebywa w takich przejściowych miejscach. Czekałam, aż Manny sam mi ich wskaże, ale wydawał się niczego nie zauważać, więc kiedy usiedliśmy, czekając na nasz lot, postanowiłam sama poruszyć ten temat.
– Dżinn? – powtórzył, marszcząc czoło i gwałtownie rozglądając się wokoło. – Gdzie?
No, tak. A więc to prawda; nawet Strażnicy nie potrafili rozpoznać dżinna w ludzkiej postaci, jeśli dżinn nie chciał się ujawniać. Oznaczało to, że ludzie wokół mnie, nawet ci, którzy dzielili ze Strażnikami pewne zdolności, patrząc na mnie, dostrzegali tylko wysoką, niezdarną, bladą kobietę z rozwichrzonymi białymi włosami.
Nie. Przecież byłam jedynie wysoką, niezdarną, bladą kobietą z rozwichrzonymi białymi włosami. Już nie dżinnem. Musiałam o tym pamiętać.
Poruszyłam się niezgrabnie na twardym siedzeniu, starając się nie oddychać zbyt głęboko. Miejsca publiczne cuchnęły niemiło, nasycone różnymi emocjami. Bardzo mnie to irytowało.
Wskazałam na pierwszego dżinna, jakiego dostrzegłam.
– Tam.
Był to zwyczajny na oko młodzik w czerwonym podkoszulku i dżinsach, z plecakiem, ale dojrzałam odblask jego aury. Kiedy zwrócił się w moją stronę, zauważyłam też opalizujący błysk w jego oczach.
Zaraz potem zniknął w tłumie.
Manny popatrzył na mnie dziwnie.
– Który to?
Nie było sensu próbować. Nie potrafił rozpoznać dżinna, nie tak, jak udawało się to mnie. Pokręciłam głową i znów poruszyłam się niespokojnie. Miałam ochotę wstać, pochodzić, poczuć się mniej zniewolona.
Myśl o znalezieniu się w pułapce w niewielkiej metalowej tulei, w otoczeniu ludzi, ich zapachów, hałasów i emocji przyprawiała mnie o lekkie mdłości. Może jednak należało pojechać samochodem. Wtedy przynajmniej mogłabym uchylić szybę. Rozumiałam, że w samolocie – co Manny wytłumaczył mi dobitnie – było to wykluczone.
– Załatwiliśmy ci niezłą kwaterę – powiedział. – Twoje nowe lokum. Będziesz tam przebywać poza godzinami pracy. Dość blisko mojego domu, tylko kilka przecznic dalej. Telefon też tam będzie. Umeblowaniem zajmiesz się sama. Podrzucę ci trochę katalogów; mamy ich z tonę.