Ale to wszystko nie zniechęciło mnie ani do zapasów, ani do pisania. Zaszyłem się w swym rodzinnym New Hampshire, i to nie tylko dlatego, że musiałem lizać rany. Nawet przy moich nieszczególnych stopniach z Pitt, uniwersytet New Hampshire miał obowiązek mnie przyjąć, gdyż mieszkałem na terytorium stanu. I właśnie w tej szkole po raz pierwszy trafiłem na zajęcia pod nazwą „nauka twórczego pisania”. Prowadził je powieściopisarz z Południa Stanów, John Yount – sympatyczny, dobroduszny i obdarzony poczuciem humoru człowiek, któremu na widok średników w moich pracach nie drgnęła nawet powieka.
Jednocześnie pełniłem funkcję drugiego trenera w Exeter i występowałem jako „niezależny” w różnych turniejach otwartych w Nowej Anglii i stanie Nowy Jork. Na uniwersytecie New Hampshire nie było drużyny zapaśniczej.
W turniejach otwartych uczestniczyli zawodnicy najróżnorodniejszego autoramentu; niektórzy byli dobrymi i dojrzałymi zapaśnikami ze szkół średnich. Było mnóstwo studentów pierwszych lat college’ów, niemieszczących się w składach swoich drużyn. Zawsze trafiało się kilku zawodników starszych, po studiach: niektórzy byli bardzo dobrzy, często najlepsi w całym turnieju, ale inni byli… cóż, za starzy albo najzwyczajniej w świecie w złej kondycji. Ja sam byłem w niezłej formie – może nie takiej jak w Pittsburghu, ale występowałem już na innych matach.
Nie związałem się, co prawda, z żadnym zespołem, ale występowałem w barwach starego Exeter – z błogosławieństwem Teda Seabrooke’a. Przy rzutach przydawały się dźwignia na ramię Warnicka, unik Johnsona i mój własny niski rzut przez nogę; dysponowałem całkiem niezłym chwytem obronnym w pozycji neutralnej. Sherman Moyer nauczył mnie, jak ważna jest kontrola nad rękami; trudno się było spode mnie wydostać, ale też raczej kiepsko szło mi kładzenie na łopatki. Gdy znajdowałem się w parterze, trudno mnie tam było utrzymać – chociaż Moyerowi udawało się to aż do zakończenia walki.
Nie chcąc zrzucać wagi, zacząłem podnosić ciężary; skoro nie mieściłem się w kategorii do 130 funtów, chciałem pod względem siłowym dorównać zawodnikom w wadze do 137 lub 147. (W turniejach otwartych kategorie wagowe przypominały już to system stosowany w college’ach, już to w zapasach w stylu wolnym; czasami występowałem w kategorii do 136,5 lub 137 funtów, a kiedy indziej w wadze do 147 albo 149,5). Tyłem tak bardzo między innymi przez piwo; w połowie sezonu 1963 skończyłem dwadzieścia jeden lat – jednocześnie rzuciłem papierosy i zacząłem pić piwo.
Rzecz jasna, pisarze (lub adepci pisarstwa) na uniwersytecie New Hampshire jak jeden mąż pili i palili; codzienna czterdziestopięciominutowa jazda samochodem z Durham do Exeter na treningi i częste wyjazdy na turnieje zapaśnicze w weekendy zupełnie nie pasowały do mnie – ani moim nowym znajomym do wizerunku pisarza. Już wtedy zacząłem przeczuwać, że koledzy z maty i z wydawnictw raczej rzadko będą się spotykać; na pewien czas sam zrezygnowałem z godzenia obu dyscyplin: byłem święcie przekonany, że mogę zostać albo zapaśnikiem, albo pisarzem, nigdy zaś i jednym i drugim równocześnie.
W marcu 1963 roku pojechałem z Tedem Seabrookiem na uniwersytet stanowy w Kencie obejrzeć mistrzostwa ligi akademickiej. Siedząc na trybunach, widziałem, jak moi dawni koledzy z Pitt sięgają po najwyższe laury. Jim Harrison został mistrzem, Mike Johnson przegrał w finale, Timothy Gay był piąty, a Kenneth Barr szósty. (Osobiście uważam, że centralne zawody Akademickiego Stowarzyszenia Zapasów to najcięższy turniej zapaśniczy; pod względem zarówno psychicznym, jak fizycznym są trudniejsze niż olimpiada. Wynika to przede wszystkim z presji, jaką wywierają na siebie sami zawodnicy, choć również z wyrównanego poziomu startujących. W turnieju w roku 1995 wystąpiło sześciu ubiegłorocznych zwycięzców i zaledwie dwóch z nich zdołało obronić tytuły mistrzowskie, a spośród dziesięciu zawodników, rozstawionych z pierwszymi numerami, zwyciężyło jedynie czterech).
Rok po opuszczeniu Pittsburgha pojąłem, jak dużo dzieli mnie od czołówki; było to przygnębiające uczucie: miałem dwadzieścia jeden lat, a nie odniosłem żadnych sukcesów w jedynej dziedzinie, w której coś mi wychodziło. Nie dość że mi się „nie udało” – ja sam zrezygnowałem. W drodze powrotnej Ted powiedział, że rozmawiał z moim trenerem z Pitt, Reksem Perrym, który jak zwykle był bardzo miły i wyraził nadzieję, że rozwiązałem swój „problem z dziewczyną”.
– Co za „problem z dziewczyną”? – zdziwił się Ted.
Musiałem się przyznać, że podałem Perry’emu nieprawdziwy powód porzucenia Pittsburgha. Mike Johnson był wtedy wicemistrzem kraju, a ja nie mogłem znieść myśli, że spędzę cztery lata na macie w charakterze jego partnera treningowego. O wiele bardziej upokarzające od dublowania Johnsona było okłamanie trenera – na dodatek wymyśliłem sobie akurat dziewczynę.
– Oj, Johnny, Johnny – powiedział Ted Seabrooke. (Staliśmy akurat przy pisuarach, jeszcze na terytorium Ohio). – Nie trzeba rezygnować z zapasów dlatego, że nie jest się najlepszym. Możesz je cały czas uprawiać. Będziesz je zawsze kochał i nic na to nie poradzisz.
O tym jeszcze wtedy nie wiedziałem. Miałem zapas sił i energii, który wystarczyłby na uprawianie i pokochanie czegoś, w czym mogłem najlepszy, a John Yount zapewnił mnie, że mogę zostać pisarzem.
– No to się tym zajmij – poradził trener Seabrooke.
I właściwie to Red wymyślił, że powinienem wyjechać z New Hampshire; że nie powinienem mieszkać u siebie i przesiadywać w sali do zapasów w swojej starej szkole – bo jeśli miałem rzucić zapasy, trzeba było zrezygnować z wielu innych rzeczy, wyjechać daleko, bardzo daleko. Pittsburgh był, rzecz jasna, „daleko”, ale nie wystarczająco.
Rok w Europie
Za namową Johna Younta złożyłem podanie o stypendium zagraniczne; tak się złożyło, że zostałem przyjęty przez Instytut Studiów Europejskich w Wiedniu. Pojechałem więc do Europy, po raz pierwszy w życiu czując się „jak pisarz”.
Miałem dwanaście godzin korepetycji z niemieckiego w tygodniu, ale do dziś dnia kaleczę ten język; z trudem rozumiem, co się do mnie mówi, a czytanie tylko przypomina o dysleksji – wszystkie te czasowniki, które czają się na końcu zdania i czekają, aż ktoś powiąże je z właściwym zdaniem nadrzędnym.
Moje ulubione zajęcia prowadził w instytucie Anglik Edward Mowatt, pod którego nadzorem studiowałem (niekoniecznie w poniższej kolejności) filozofię Ludwiga Josefa Johanna Wittgensteina i etykę grecką. Analizowałem również powieść wiktoriańską u Herr doktora Feliksa Korningera z uniwersytetu wiedeńskiego. Był to Austriak, który niegdyś wykładał na uniwersytecie w Teksasie; mówił po angielsku z niezwykle oryginalnym teksańsko-austriackim akcentem, swojego rodzaju mieszanką wymowy Lyndona Bainesa Johnsona i Arnolda Schwarzeneggera.
W Wiedniu mieszkałem przy ulicy Schwindgasse, w pobliżu Czytelni Polskiej, z rodakiem z Chicago nazwiskiem Eric Ross. Był wysoki i mocno zbudowany, miał kręcone włosy barwy miodu; zwłaszcza jeżdżąc na nartach, prezentował iście aryjską tężyznę fizyczną, ale był, rzecz jasna, Żydem i jak nikt znał się na najwymyślniejszych spośród niezliczonych przejawów austriackiego antysemityzmu. Wcześniej nawet nie słyszałem o takiej ideologii, ale teraz miałem okazję się z nią zapoznać. Byłem niski, ciemnowłosy, nazywałem się Irving, co było nazwiskiem szkockim, ale często spotykanym jako imię u Żydów, tak że kilku wiedeńskich antysemitów zdawało się co nieco zbitymi z tropu. (Chodziło o argument mniej więcej równie inteligentny jak ten, że John Milton był Żydem, gdyż był nim Milton Friedman, ale – jak słusznie zauważył Eric Ross – nikt nigdy nie twierdził, że antysemici odznaczają się lotnością umysłu). Razem wypracowaliśmy metodę wykrywania antysemitów. Gdy spotykało mnie coś złego, czy to ze strony kelnera, sklepikarza czy studenta uniwersytetu wiedeńskiego, wystarczył trop akcentu, jakim dla obrażenia Żydów posługiwali się ich przeciwnicy, a już wiedzieliśmy, z kim mamy do czynienia. Ja mówiłem po niemiecku za słabo, by móc wykryć ten szczególny, przeciągły sposób wymawiania, Eric jednak – o wiele bieglejszy w tym języku – natychmiast mnie na to uczulał.