– Znowu traktują cię jak Żyda – mówił.
Wtedy ja pokazywałem na niego palcem i wygłaszałem przed którymś antysemitą wykute na pamięć zdanie: „To on jest Żydem, ty głupcze” (Er ist der Jude, du Idiot). Eric zazwyczaj pomagał mi poprawnie to wymówić, ale prawie zawsze udawało nam się wyrazić to, co chcieliśmy powiedzieć. Polowanie na Żydów było nie tylko obrzydliwe – ludzie z zamiłowaniem oddający się temu zajęciu sądzili w swej głupocie, że potrafią odróżnić Żyda od nie-Żyda.
Byliśmy razem w Stambule i w Atenach, często jeździliśmy na narty do Kaprun. Bardzo podobał nam się samodzielny i niezależny pobyt w Europie, ale nie spodobał się – i nadal się nie podoba – Wiedeń. To małe miasteczko, znane z antysemityzmu, będącego zaledwie częścią panującej tam małodusznej zaściankowości, na którą składa się ksenofobia i pokrewna nienawiści podejrzliwość w stosunku do wszystkich przybyszów z zewnątrz. Das gebt bei uns nicht – mawiają Austriacy. „To nam nie pasuje”. Auslander – „cudzoziemiec” – to słowo zawsze wymawia się pogardliwie. Wiedeńska Gemutlichkeit, jedna z turystycznych atrakcji, to fałszywa słodycz ludzi w gruncie rzeczy unhoflich.
Ostatnim razem byłem w Wiedniu na promocji niemieckiego tłumaczenia „Modlitwy za Owena” i zostałem nieprzychylnie przyjęty przez środki masowego przekazu, gdyż prezentowałem podobne poglądy; w owym czasie wiadomości o niechlubnej roli Kurta Waldheima w drugiej wojnie światowej najwyraźniej zjednały mu w stolicy Austrii zwolenników – a ja odważyłem się publicznie o tym wspomnieć. Chyba już nigdy tam nie wrócę.
Gdy studiowałem w Wiedniu, nie można było zwiedzać mieszkania Freuda przy Berggasse 19; dopiero dzięki nieustającym wysiłkom jego córki skromne Wohnung stało się tym, czym jest naprawdę: niezwykle poruszającym muzeum, które unicestwili naziści.
Freud nie mylił się, nazywając Arthura Schnitzlera „kolegą”, współbadaczem „niedocenianego i obrzucanego błotem życia erotycznego”; na studiach Schnitzler zyskał moją sympatię właśnie za owo „niedoceniane i obrzucane błotem życie erotyczne”, które częstokroć zestawiał z opartym na ucisku, lecz powoli zmieniającym się, konserwatywnym ustrojem społecznym Wiednia doby fin de siecle’u. Jednak nawet „Szlak ku wolności” (1908) tchnął tą samą atmosferą, charakteryzującą się wyparciem seksualności, którą wraz z Rossem napotkaliśmy w Wiedniu ponad pół wieku po Schnitzlerze.
Oto młody baron Georg von Wergenthin patrzy przez okno. „W parku nie było zbyt wielu osób. Na ławeczce siedziała starszawa kobieta, odziana w niemodny płaszcz z paciorkami z czarnego szkła. Obok niej przechodziła guwernantka, prowadząca za rękę dziecko, przed nią niski mężczyzna w mundurze huzarów, z szablą i pistoletem u boku, który rozglądał się dumnie dookoła i oddał honory jakiemuś inwalidzie, spacerującemu ścieżką i palącemu papierosa. Przy małym sklepiku w głębi parku siedziało kilkoro ludzi, pijąc kawę i czytając gazety. Na drzewach było jeszcze sporo liści, w parku panowała duchota, jakby wciąż trwało lato, a nie był koniec września”. (Dwie strony później młody Georg wspomina maskaradę u Ehrenbergów i „przelotny pocałunek Sissy, ukrytej za czarną koronką”).
To prawda, że niski mężczyzna w mundurze huzarów, z pistoletem i szablą, zniknął ze Stadtparku, zanim ja tam przybyłem, ale „duszna atmosfera” pozostała niezmieniona. Razem z Erikiem uczyliśmy się zazwyczaj wieczorami w pewnym małym barze, w którym prostytutki czekały na zmarzniętych klientów. Nasza gospodyni wyłączała na noc ogrzewanie, a w ulubionych przez studentów kawiarniach panował za duży gwar; poza tym wiedeńscy studenci byli zbyt przyzwoici, żeby pokazywać się w barach, w których przesiadywały ulicznice – z wyjątkiem paru zamożnych, zaglądających tam, by sobie jedną z nich wybrać. (Nieodmiennie zakłopotanych, gdy zastawaliśmy ich w takich miejscach). Co do prostytutek, te od razu zorientowały się, że nie możemy pozwolić sobie na większą poufałość. Od czasu do czasu trafiała się taka jedna w starszym wieku – mniej więcej rówieśniczka mojej matki – i uczyła mnie niemieckiego.
Możliwe, że baron von Wergenthin w „Szlaku ku wolności” przyciągnął moją uwagę nieustannymi fantazjami na temat kobiet i stałymi kłopotami w związku z płcią piękną; był jednak zarazem chrześcijańskim arystokratą, który zawierał znajomości przede wszystkim w gronie żydowskich intelektualistów, i to w czasach rosnącego w siłę antysemityzmu. Za naszych czasów doktryna ta nie tylko spotężniała, lecz zawładnęła Wiedniem – i nie dało się jej wykorzenić. Przybierała formy o wiele bardziej ordynarne niż u Schnitzlera.
Proszę zwrócić uwagę na spotkanie Georga z Willym Eisslerem w pobliżu Stadtparku. Willy broni swego żydostwa w subtelnie niezręczny sposób. „To, że między mną a kapitanem Ladiscem wystąpiły swego czasu różnice zdań, nie powinno przeszkodzić mi w stwierdzeniu, że był on zawsze zapijaczoną świnią. Czuję nieprzezwyciężone i niemożliwe do zmazania nawet krwią obrzydzenie na myśl o ludziach, którzy utrzymują z Żydami kontakty tylko wtedy, gdy przynosi im to jakieś korzyści, jednocześnie spotwarzając ich za plecami, gdy tylko znajdą się po drugiej stronie drzwi. Można przynajmniej trzymać język za zębami, dopóki nie zajdzie się do kawiarni”.
Potem baron von Wergenthin rozmyśla, iż „zawsze czuł się dziwnie na myśl, że Willy jest Żydem. Starszy Eissler, ojciec Willy’ego, kompozytor czarownych walców i pieśni wiedeńskich, wybitny kolekcjoner, a dawniej handlarz sztuki i antyków, człowiek ogromnej postury, był swego czasu znany jako najlepszy bokser w Wiedniu. Z długą, krzaczastą i siwą brodą oraz monoklem wyglądał bardziej na węgierskiego magnata niż żydowskiego patriarchę. Uzdolnienia, erudycja i żelazna siła woli sprawiały, że Willy robił wrażenie arystokraty z krwi i kości. Ale od innych młodzieńców z tej samej grupy społecznej i o podobnych ambicjach odróżniała go przede wszystkim niechęć do odrzucania rodowej i rasowej tradycji; starał się wytłumaczyć sobie każdy dwuznaczny uśmieszek, próbował się z nim pogodzić, w żart obracał każdy przykład małostkowości i przesądów, które go najwyraźniej boleśnie dotykały”.
W latach sześćdziesiątych antysemityzm od dawna już przybrał postać o wiele okrutniejszą niż „dwuznaczny uśmieszek”; przemienił się w najpodlejszy bandytyzm – nie sposób go było „obrócić w żart”. Często, choć nie wszędzie, spotykało się skinheadów z kolczykami w kształcie swastyki; powszechnie natomiast – bojaźliwych obywateli, którzy na widok skinów odwracali wzrok i udawali, że ich nie widzą. Jako młodzi idealiści z Ameryki mogliśmy tylko pokazać lustro, aby przejrzała się w nim cała ta niepojęta tolerancja wobec nietolerancji. Jeszcze teraz, ponad trzydzieści lat od tamtych chwil, często o tym rozmawiamy: nie tyle o zwykłej tolerancji, co o pobłażliwości dla nietolerancji, która umożliwia jej przetrwanie.