Tłumy szalały, a Cliff naradził się ze mną i podszedł do mikrofonu.
– Tu nie ma też miejsca na wydłubywanie przeciwnikowi oczu, zrozumiano?
Pojedynek wagi ciężkiej sędziował Cliff, za co byłem mu – i jestem – dozgonnie wdzięczny. Chłopak, którym w półfinałach rzucano o stolik sędziego punktowego (dzięki czemu wygrał), wyglądał na nieco zmęczonego; jego przeciwnik specjalizował się w wykręcaniu palców, a Cliff ukarał go dwukrotnie w pierwszej rundzie, za każdym razem cierpliwie wyjaśniając przepisy. (Jeżeli chwytasz przeciwnika za palce, musisz złapać za cztery, a nie za dwa, jeden czy za sam kciuk). Ale wyginacz palców był uparty, a zawodnik obijany o stół punktowego – rzecz jasna, hm, przewrażliwiony. Gdy rywal znów wygiął mu palce, odegrał się, uderzając go z byka głową. Cliff słusznie ukarał również jego. Dlatego na początku drugiej rundy obydwaj mieli tyle samo punktów karnych i nie wykonali jeszcze ani jednego dozwolonego chwytu lub rzutu. Wiedziałem, że Cliff ma ręce pełne roboty.
Zginacz palców leżał pod przeciwnikiem, który założył mu nożyce i pełnego nelsona, za co został ponownie ukarany. Wtedy zginacz założył na nożyce tamtego swoje nożyce, za co dostał punkty karne, a zawodnik w górnej pozycji, nie wiedzieć czemu, uderzył rywala w kark – tego już było za wiele: został zdyskwalifikowany za niesportowe zachowanie. (Pomyślałem sobie wtedy, że może jednak w półfinale Cliff powinien pozwolić na poobijanie go trochę o stolik sędziego). Gallagher właśnie podnosił rękę wyginacza palców na znak zwycięstwa, gdy zauważyłem matkę pokonanego. I znowu nie miałem żadnych kłopotów z rozpoznaniem tych samych genów – ta kobieta była bez wątpienia matką zapaśnika wagi ciężkiej.
Tamtego roku w Maine – i nigdzie indziej – słyszałem, jak na sędziów mówi się „zebry”. Przypuszczam, że wzięło się to z biało-czarnych pasów na koszulkach; Cliff chyba słyszał już to przezwisko. Mimo to nie byliśmy przygotowani na taką obelgę ze strony mamy wagi ciężkiej. Dotoczyła się dostojnie do stolika sędziego punktowego i wyrwała mu z ręki mikrofon. Wskazała Cliffa, stojącego niepewnie na środku maty, i powiedziała:
– Nawet zebra nie chciałaby się z tobą walić. Kibice, choć skłonni do nieposłuszeństwa, podobnie jak Cliff Gallagher nie wiedzieli, w jaki sposób zareagować na takie twierdzenie. Stali lub siedzieli w pełnej zdumienia ciszy, podczas gdy Cliff powoli podszedł do mikrofonu. Urodził się w Kansas, ale nawet w Maine chodził niczym kowboj z Oklahomy.
– Zrozumiano? – zapytał tłumu.
Powrót z Maine trwał dość długo, ale Cliff całą drogę powtarzał: „Nawet zebra nie chciałaby, co, Johnny?”. Od tych słów zawsze zaczynał nasze rozmowy telefoniczne.
Tamtej zimy sędziowałem wszędzie tam, gdzie mnie zaproszono. Nie zbiłem na tym fortuny, nigdy też nie widziałem niczego podobnego do turnieju w Maine. Ale do pozostania w tym zawodzie, oprócz zadowolenia z samej pracy, skłonił mnie Cliff Gallagher. To był mój wspaniały powrót do zapasów.
– Przecież ci mówiłem, że zawsze będziesz je kochał – przypominał trener Seabrooke.
Złoty medalista
Na warsztatach pisarskich w Iowie – uczestniczyłem w nich od 1965 do 1967 roku – zaprzyjaźniłem się z Vance’ em Bourjailym. Nie prowadził on jednak żadnych ważnych wykładów. Przez pewien czas usiłowałem nawiązać współpracę z Nelsonem Algrenem, drugim (po bezimiennym nauczycielu Trzy z Minusem z nieszczęsnego Pittsburgha) krytykiem niekonstruktywnym. Pociągał mnie jego szorstki urok, ale panu Algrenowi nie zależało ani na mnie, ani na moim pisarstwie. Uznał, że zanadto „wybrzydzam”; co gorsza (jak podejrzewam), nie byłem chłopakiem z miasta, który przeszedł szkołę brudnych ulic. Pochodziłem z małego miasteczka i uczyłem się w szkole prywatnej; zostałem obdarzony jeszcze jednym przywilejem, o którym pan Algren nie miał pojęcia: byłem „profesorskim dzieciakiem”. Pan Algren jednoznacznie stwierdzał, że najlepszą szkołą pisania jest życie, przez co rozumiał chyba życie w mieście. Tak czy owak, moje losy były jak na jego gust zbyt „nieprawdziwe”; poza tym niepokoił go fakt, że jestem zapaśnikiem, a nie bokserem – uważał bowiem, że ta dyscyplina sportu przewyższa zapasy. Zawsze drażnił się ze mną na swój dobroduszny sposób, ale pod płaszczykiem żartów wyczuwało się pogardę. Nie grałem też w pokera, co pan Algren traktował chyba jako oznakę mojej bojaźliwości.
Zaprzyjaźniony poeta, Donald Justice (który – jak słyszałem – bardzo dobrze gra w pokera), zdradził mi kiedyś, że pan Algren stracił w Iowa City furę pieniędzy. Przyjechał tam z Chicago i spodziewał się spotkać w tym mieście pełno prostaków. Mnie też wziął za prostaka – którym zapewne byłem – ale nie zadał mi żadnych dotkliwszych ran. Uczciwa nauka twórczego pisania musi od czasu do czasu być mało przyjemna. Doceniałem uczciwość pana Algrena i – pomimo jego uszczypliwości – lubiłem go.
Ponownie spotkałem Nelsona Algrena dopiero tuż przed jego śmiercią, gdy przeniósł się do Sag Harbor i Kurt Vonnegut przywiózł go do mnie na kolację. Znowu go polubiłem, a on jak zwykle się ze mną drażnił: wychodziło mu to nieźle. Utrzymywał, że nie pamięta naszej znajomości z Iowa City, choć usilnie starałem się przypomnieć mu nasze ówczesne rozmowy; możliwe jednak, że Algren nie pamiętał owych krótkich i rzadkich spotkań. Przy pożegnaniu zaczął udawać, że myli mnie z Cliffordem Irvingiem, autorem sławetnego oszustwa na Howardzie Hughesie; powiedział, że docenia zręczność takich numerów. A kiedy Vonnegut wyjaśnił, że nie jestem tym Irvingiem, Algren mrugnął do mnie – cały czas się ze mną drażnił. (Człowiek nie powinien brać udziału w zajęciach z twórczego pisania, a tym bardziej żywić nadziei na zostanie pisarzem, jeśli nie uodporni się na odrobinę drwiny – nawet na więcej niż odrobinę).
Dzięki Bogu, byli jednak w Iowie i inni nauczyciele. Kusiła mnie nauka pod kierownictwem Josego Donoso, którego twórczość podziwiałem, a jego samego uznałem za człowieka pełnego uroku – istne przeciwieństwo Algrena. Wkrótce zadurzyłem się cielęcą miłością w jego żonie; od tej pory nie umiałem spojrzeć mu prosto w oczy, i co nie wróżyło dobrze naszym wzajemnym stosunkom nauczyciel-uczeń. W ten sposób moim głównym autorytetem i nauczycielem na warsztatach pisarskich w Iowa City został Kurt Vonnegut. (Pewnego razu w sali bilardowej pokłóciłem się z pewnym studentem i bokserem zarazem, który nazwał Vonneguta „wyrobnikiem od fantastyki”, i przekonująco dowiodłem wyższości zapasów nad boksem, na szczęście pod nieobecność Algrena; student wysunął swe fałszywe oskarżenie, nie przeczytawszy żadnej książki Vonneguta, „zerknąwszy tylko na okładki”).
Czy Kurt „nauczył” mnie, jak pisać? Z pewnością nie. Oszczędził mi jednak sporo czasu i zachęcił do dalszej pracy. Zwrócił uwagę na pewną manierę stylistyczną mojej wczesnej prozy (powstającej właśnie powieści) oraz na aspekty narracji i charakterystyki bohaterów, które wychodziły mi wcale nieźle. Pewnie poczyniłbym te odkrycia sam, stałoby się to jednak później, może znacznie później. A czas, zarówno dla młodych, jak i starszych pisarzy, jest czymś bezcennym.
Potem, gdy sam wykładałem na warsztatach od 1972 do 1975 roku, poznałem wśród studentów wielu przyszłych pisarzy. Nie „uczyłem” pisania Rona Hansena, Stephena Wrighta, T. Coraghessana Boyle’a, Susan Taylor Chehak, Allana Gurganusa, Gaila Harpera, Kenta Haruf a, Roberta Chibki i Douglasa Ungera, ale mam nadzieję, że zachęciłem ich do dalszej pracy i zaoszczędziłem im trochę czasu. Nie oddałem im przysługi większej, niż mnie oddał Kurt Vonnegut, ale w moim przypadku pan Vonnegut – oraz panowie Yount i Williams – znaczyli bardzo wiele.