Co się stało z kolegami z Iowy, którzy nie zostali pisarzami? Jeden uczy angielskiego w liceum, drugi wykłada w szkole prawniczej, jeszcze inny jest psychologiem klinicznym. (Ten ostatni to David Plimpton).
Oprócz licznych uczestników warsztatów w Iowie do grona znanych powieściopisarzy zaliczają się: dwie moje najlepsze studentki z Bread Loaf, Patty Dann i Elisabeth Hyde, oraz najlepszy student z Brandeis, Carol Markson. Co jednak stało się ze studentami chodzącymi na moje zajęcia z nauki twórczego pisania (nie tylko w Iowie), którzy nie zdobyli szturmem okopów literackiego świata? Jeden jest szanowanym redaktorem w szanowanym nowojorskim wydawnictwie, inny nieźle zarabia, pisząc westerny, jeszcze inny jest dyrektorem znanej szkoły prywatnej. Wielu uczy angielskiego w liceach i college’ach, a jedna pani – z której jestem szczególnie dumny – jest świetną kulturystką: to Karen Andes, autorka książki o ćwiczeniach siłowych dla kobiet. Niewiele pomogłem jej w pracy nad pierwszą powieścią (nie ukazała się drukiem), ale zaprowadziłem ją za to do sali gimnastycznej i dałem do ręki hantle. Teraz się od niej uczę, gdyż w tym wieku (mam pięćdziesiąt trzy lata) ćwiczenia zalecane w książce dla kulturystek znacznie przekraczają moje możliwości.
Z czasów nauki w Iowie najbardziej zapadł mi w pamięć fakt, że opiekowałem się żoną i dzieckiem, co różniło mnie od reszty studentów; oni mieli czas na dyskusje o pisarstwie, które mnie wydawały się ciągnąć w nieskończoność. Rozmawiałem jedynie z Hendriem: pisania uczyłem, co prawda, tylko jedną grupę, ale za to pracowałem w trzech miejscach na niepełnym etacie. W wolnych chwilach albo zajmowałem się Colinem, albo pisałem.
Nie mieliśmy telewizora. Kiedy było coś ciekawego, wsadzałem Colina do wózka i jechaliśmy do państwa Vonnegutów. I właśnie u nich obejrzałem, trzymając syna na kolanach, wojnę sześciodniową. Przy okazji innego wydarzenia – podczas gdy Colin siedział mi na kolanach lub niszczył coś Vonnegutom – pamiętam, jak rozmawiałem z Kurtem o tym, co mógłbym robić, żeby jednocześnie pisać.
Nauczyciele i trenerzy odnosili się do mnie przyjaźnie, Kurt również. Zakładałem, że będę uczył i zostanę trenerem zapasów; z pewnością nie łudziłem się, iż zdołam się utrzymać jedynie z pisarstwa. Tłumaczyłem Vonnegutowi, że nie chcę się unieszczęśliwiać, wyobrażając sobie, że zarobię na życie pisaniem.
– Może się zdziwisz – powiedział – ale w kapitalizmie nie będzie ci źle.
Głos doktora
Pierwszą posadę znalazłem w Windham College (obecnie nieistniejącym) w Putney w stanie Vermont. Był to jeden z college’ów, które przeżyły krótkotrwały okres świetności w latach wojny w Wietnamie; pełno w nim było studentów, którzy nigdy nie poszliby na studia, gdyby nie to, że chcieli uniknąć powołania do wojska; niektórzy z nich zostali mimo wszystko moimi najlepszymi uczniami. Jeden ze studentów z prawdziwego zdarzenia był potem moim agentem – to Willard Saperston. Po wojnie Windham zamknięto, ale ja już wcześniej zrezygnowałem z pracy.
Kiedy pojawiłem się w Windham, nie było tam drużyny zapaśniczej. Przekonałem władze szkoły, żeby kupiły matę, którą zainstalowałem w dawnym magazynie hali lekkoatletycznej; prowadziłem tam treningi w ramach tak zwanego klubu sportowego. Trzon zespołu stanowiło kilku byłych zapaśników szkół średnich, w tym również paru weteranów z Wietnamu. W porównaniu z innymi salami treningowymi, jakie widziałem, ta była mizernie wyposażona, ale nie narzekałem – miałem z kim walczyć.
Kiedy college zbankrutował i urządził wyprzedaż wszystkich swoich ruchomości, poszedłem na aukcję z nadzieją, że kupię tę matę. Lecz sprzedano ją college’owi z Południa jako część sprzętu sportowego, wraz z wannami do kąpieli termicznych, trzema uniwersalnymi zestawami do ćwiczeń i ciężarami. Sądzę, że mata w ogóle nie była nabywcy potrzebna (nie mieli tam sekcji zapaśniczej), ale nie zdołałem oddzielić jej od kompletu.
Niezależnie od losów college’u, Putney było dobrym miejscem na wychowanie dzieci; mieszkałem tam przez osiemnaście lat swego pierwszego małżeństwa. Moja była żona, Shyla, do tej pory tam mieszka. Student, który miał potem zostać moim agentem, okazał się również niezłym cieślą. Willard Saperston zamienił stojącą koło stodoły małą szopę na moją pracownię. W tej klitce napisałem większą część pięciu powieści; obecnie z inicjatywy Shyli budynek na powrót pełni swą dawną funkcję. Jak już wspomniałem, Willard Saperston – twórca mojej pierwszej pracowni – prowadzi teraz moje „interesy”. (Wyczuwam w tej opowieści swego rodzaju symetrię, tak jak w wydarzeniach związanych z Donem Hendriem: jego śmierci nieopodal restauracji, w której swojego czasu świętował własny ślub, a jednocześnie bardzo blisko miejsca moich narodzin).
Mimo że Windham College istniał raczej krótko, nie mogłem się jakoś oderwać od Putney. Wyjechałem na rok za granicę, do Wiednia (gdzie w 1969 roku urodził mi się drugi syn, Brendan), i na trzy lata do Iowy, żeby uczyć na warsztatach pisarskich. Przez rok uczyłem w college’u Mount Holyoke i rok w Brandeis. Poza tymi wyjazdami siedziałem jednak w Putney i pisałem w szopie na narzędzia powieści.
W czasie powstawania czterech pierwszych („Świat według Garpa” był czwartą) pracowałem na pełny etat. Z pracą mogłem się rozstać jedynie dwukrotnie; dzięki nagrodzie Fundacji Rockefellera (nie przyznają jej już poszczególnym pisarzom) i stypendium Guggenheima. W okresie od 1967 do 1978 roku byłem więc pisarzem zawodowym tylko przez dwa lata, mimo to napisałem cztery książki.
Był jeszcze jeden rok, w którym ani nie uczyłem na warsztatach, ani nie byłem trenerem zapasów: pisałem wówczas scenariusz na podstawie swojej pierwszej powieści „Uwolnić niedźwiedzie”. W tym czasie nigdy nie płacono mi w ustalonym terminie, więc słałem z Wiednia do Los Angeles rozpaczliwe telegramy z prośbami o kolejne raty honorarium. Co gorsza, nie miałem czasu na pisanie drugiej powieści, a scenariusza, po ułożeniu pięciu wersji, i tak nie wykorzystano. Chodzi mi o to, że był to rok najmniej wypełniony pisaniem spośród lat spędzonych na uczeniu i trenowaniu.
Przypis: stypendium Krajowego Funduszu Wspierania Sztuki, które otrzymałem w czasie tworzenia trzeciej powieści, nie wystarczało na utrzymanie czteroosobowej rodziny nawet przez jedno lato; wydałem je na remont łazienki w domu w Putney i nająłem się jako robotnik sezonowy. Nie narzekałem jednak ani na konieczność podjęcia pracy, ani na skąpstwo Funduszu – dawał tylko tyle, na ile mógł sobie pozwolić.
Z ust wielu pisarzy słyszałem opinię, że literaci muszą radzić sobie sami, nie liczyć na wsparcie uniwersytetów; mówi się, że pisarz zarabiający na chleb powszedni uczeniem, nieutrzymujący się tylko i wyłącznie ze swego dzieła, nie jest prawdziwym pisarzem, że tylko zabezpiecza się na przyszłość. Z własnego doświadczenia jednak wiem, że nie chciałbym pod przymusem zbyt szybko wydawać jakiejś książki, wolałem żyć z czego innego. Znajomi, którzy przerywali pracę nad powstającymi właśnie powieściami, żeby napisać coś dla czasopism lub publikowali książki, które powinny zostać poddane poważnym korektom, stali się zależni od czasu i pieniędzy – ja natomiast byłem pod tym względem swobodny.