Praca w roli trenera zapasów, gdy już nie musiałem tego robić dla pieniędzy, nie sprawiała mi żadnych kłopotów; trenowanie nie było aż tak czasochłonne jak uczenie. W prywatnych szkołach średnich, których uczniami przeważnie się zajmuję, zapasy to sport sezonowy; ani obecność na sali gimnastycznej, ani jazda autobusem z zawodnikami nie uszczupliły moich pisarskich zapędów – wręcz przeciwnie, zapasy były odmianą, oswobodzeniem się od pisania, podczas gdy rozmowy o pisarstwie, z których przede wszystkim składa się jego „uczenie”, wymagały wielu spośród tych samych mięśni, jakich używałem do własnej pracy.
Trenerom zaczęło pomagać wideo, i to we wszystkich dyscyplinach sportu. W zajęciach z twórczego pisania nie przyda się żaden tego typu wynalazek. Dajmy na to, że mój zapaśnik w wadze do 189 funtów raz jeszcze schodzi z maty pokonany i ze spuszczoną głową, znowu przegrywając dlatego, że gdy szykuje się do ucieczki z parteru, trzyma łokcie kilkadziesiąt centymetrów od żeber – wtedy bardzo łatwo założyć mu klamrę i rzucić go na matę. Gdy tłumaczę mu, że nawet coś tak dużego jak jego głowa przeszłoby przez prześwit pomiędzy żebrami a rękami (podczas żałosnych prób stanięcia na nogi), on zarzeka się: „Panie trenerze, przecież przyciskałem ręce do tułowia, on po prostu coś z nimi zrobił!”.
Ale następnego dnia puszczamy kasetę i zawodnik przy akompaniamencie chichotu kolegów widzi doskonale, jak żałosne były jego próby powstania (wymachiwał rękoma niczym kurczak z przyciętymi skrzydłami, niby to zrywający się do lotu). Puszczam mu to w zwolnionym tempie, cofam i puszczam raz jeszcze; w późniejszych latach można już było zatrzymać film na danej klatce. To kładło kres wszelkim sporom (rzecz jasna, do chwili, gdy zawodnik powtarza swój błąd). Mogę jednak liczyć na pomoc kamery, która potwierdza słuszność moich zastrzeżeń.
Na żadną taką niezawodną pomoc nie można liczyć przy nauczaniu twórczego pisania; często zdarza się, że autor jakiegoś fatalnego opowiadania jest obiektem podziwu rówieśników. Nauczyciel triumfuje z rzadka. Mówi się: „Gdy ojciec dławi się jabłkiem w trakcie załatwiania się na zderzak samochodu teściowej, to… cóż, wybaczcie, ale ja tego nie widzę”. A wtedy student wybucha płaczem i wyznaje, że to naprawdę przytrafiło się jego rodzonemu ojcu, kropka w kropkę tak, jak to opisał. Potem następują niekończące się wyjaśnienia, że życie trzeba przedstawić w taki sposób, by wydawało się prawdziwe – nic nie jest prawdopodobne tylko i wyłącznie na mocy faktu, że się wydarzyło. Trzeba zostawić to wyobraźni, która i tak spośród zbiorowiska niewiarygodnych, lecz prawdziwych faktów wybierze szczegóły bardziej możliwe do przyjęcia.
Trudno w to uwierzyć studentom, święcie przekonanym o słuszności realizmu, a także młodym pisarzom, którym brakuje wyobraźni, żeby wykroczyć poza zwykłą autobiografię – czyli tej gromadzie autorów pierwszych powieści, traktujących prozę jako kiepsko zamaskowaną opowieść o swym dotychczasowym życiu.
Pierwsze próby uniknięcia autobiograficznej fikcji też nie zawsze kończą się powodzeniem. Jeden z moich studentów z Iowy (wybitnie uzdolniony naukowiec, zrobił potem doktorat w dziedzinie, której nazwy nie potrafię ani wymówić, ani napisać bez błędów) spłodził kiedyś zgrabną, przejrzystą opowieść o kolacji widzianej z perspektywy widelca gospodyni.
Jeśli ten pomysł już się państwu spodobał, to stoję na z góry przegranej pozycji. Koleżanki i koledzy wręcz uwielbiali tę historyjkę i jej młodego, genialnego autora; moją nazbyt wyraźną niechęć traktowali jako obrazę nie tylko dla młodzieńca, lecz również w stosunku do siebie samych. Na szczęście nie wszyscy, gdyż ocalił mnie nierzucający się w oczy i najbardziej małomówny członek grupy. Był Hindusem z Kerali, bogobojnym chrześcijaninem, a jego akcent i szyk zdania sprawiały, że patrzono nań z przymrużeniem oka jak na osobę, która ciągle uczy się angielskiego jako języka obcego, co nie było prawdą. Po angielsku mówił od urodzenia, również bardzo dobrze pisał. Dziwaczność akcentu i kadencji języka pisanego sprawiały, że reszta studentów go lekceważyła.
Hindus chrześcijanin z Kerali, przekrzykując chóralnie wyrażane objawy podziwu, zagłuszające moje raz po raz powtarzane „ale”, Hindus-chrześcijanin z Kerali powiedział:
– Przepraszam bardzo, może i byłbym wzruszony, gdybym tylko był widelcem. Niestety, tak się składa, że jestem zwykłym człowiekiem.
Tamtego dnia, a może już na zawsze, to on powinien zostać nauczycielem, a ja winienem z uwagą chwytać każde jego słowo. Nie zajął się pisarstwem, pisuje jedynie kartki, które regularnie przysyła z Indii na Boże Narodzenie; pracuje jako lekarz. Pod świątecznymi życzeniami i zdjęciem swojej corocznie powiększającej się rodziny podpisuje się: „Jeszcze zwykły człowiek”.
Ja zaś kartki świąteczne kończę dopiskiem: „Jeszcze nie widelec”.
(Kiedyś opowiadałem o tym swoim uczniom na zajęciach z pisania: ta czysta kartka papieru, która czeka na pierwsze zdanie następnej książki, jest przerażająco i cudownie obojętna na waszą sławę lub jej brak; pusta strona nie czytała waszych wcześniejszych utworów, nie porównuje powstających właśnie zdań ze swoją ulubioną powieścią waszego pióra i nie kpi sobie z waszych wcześniejszych niepowodzeń. Taki, zarazem nieprawdopodobnie radosny i potwornie przerażający jest każdy początek. Wtedy nawet najbardziej doświadczony nauczyciel zostaje na powrót uczniem).
A gdzież jest teraz autor opowiadania o widelcu? Chyba w Bostonie; co więcej, został uznanym i dobrym powieściopisarzem. Ogromnie podobała mi się jego pierwsza książka, ucieszyło mnie, że nie natrafiłem w niej na żadne sztućce, lecz tylko na zwykłych ludzi.
Te, na ogół miłe, wspomnienia nie zmieniają, niestety, faktu, że dla wielu uczniów odegrałem na pewno rolę Nelsona Algrena. Jestem przekonany, że uraziłem młodych pisarzy, którzy byli poważniejsi i bardziej uzdolnieni, niż sądziłem. Ale podobnie jak mnie nie zaszkodziły niedelikatne i (prawdopodobnie) niesprawiedliwe oceny pana Algrena, tak samo i ja nie wyrządziłem chyba specjalnej krzywdy żadnemu prawdziwemu pisarzowi; w istocie, prawdziwi twórcy powinni przyzwyczaić się do tego, że mało kto ich rozumie.
Gdy taki los spotyka mnie samego, po prostu przypominam sobie słowa Teda Seabrooke’a: „Niedostatki talentu jeszcze o niczym nie przesądzają”.
Komentarz odautorski
– Kilka stronic tego pamiętnika pojawiło się najpierw w liście do Johna Bakera, redaktora naczelnego „Publishers Weekly”, który opublikował jego fragmenty w tym czasopiśmie (5 VI 1995). Wspomnienia o Donie Hendriem znalazły się w jego nekrologu, który napisałem dla „The Exeter Bulletin” (jesień 1995). Fragment „Wymyślonej dziewczyny” zamieścił jesienią tegoż roku „The New Yorker”.
Wyrazy wdzięczności Deborze Garrison z „The New Yorkera” i mojej żonie Janet, które po przeczytaniu pierwszej wersji tych wspomnień, zatytułowanej „Mentorzy” i zawierającej (sic!) niecałe dziesięć stron na temat zapasów, zjednoczyły się i zasypały mnie pytaniami: „Co ty sobie wyobrażasz? A gdzie się podziały zapasy?”.
Powstanie tego pamiętnika wiąże się z operacją ramienia, jaką przeszedłem tydzień przed Bożym Narodzeniem roku 1994. Nie spodziewałem się tak długotrwałej i intensywnej rehabilitacji. Wiedziałem, że będą mi na nowo składać kości i że mam naderwane ścięgno; nie wiedziałem natomiast, że ścięgno jest całkowicie zerwane – operujący mnie chirurg też nie miał o tym pojęcia; zorientował się dopiero w trakcie zabiegu.
Czułem, że przy czterech godzinach terapii dziennie przez cztery miesiące lepiej nie zaczynać nowej powieści, do której przymierzałem się po świętach; miałem jakieś dwieście stron notatek i dość przyzwoite pierwsze zdanie, ale gojące się ramię nie pozwalało mi się skupić na pracy.