Któregoś styczniowego dnia w 1995 roku bez sensu zawracałem głowę Janet i jej asystentce w biurze, wtykałem nos w stertę rękopisów, które zawsze leżą i czekają na swoją kolej u agenta literackiego. Dopiero co zdjęto mi szwy i zaczynałem rehabilitację; miałem rękę na temblaku i nudziłem się.
Janet nie lubi, kiedy się jej kręcę po biurze.
– Zabieraj się stąd – powiedziała. – Napisz jakąś powieść.
Najżałośniejszym głosem, na jaki mnie stać, odezwałem się:
– Ale przecież nie mogę pisać powieści przy czterech godzinach rehabilitacji dziennie, do tego jedną ręką.
– No to napisz pamiętnik albo cokolwiek innego – odparowała. – Byleś się tylko stąd wyniósł.
Postawiłem sobie za cel napisanie w ciągu czterech miesięcy stustronicowej autobiografii. Zabrało mi to pięć miesięcy, a rękopis liczył 101 stron – bez fotografii.
Zima roku 1995 upłynęła zatem pod znakiem kuracji (w Vermoncie kwiecień również należy do miesięcy zimowych). Rano najpierw szedłem do terapeutki, która „obracała” mi ramię, zalecała na popołudnie podnoszenie ciężarów i odpowiednie ćwiczenia rozciągające. Koło południa pisałem pamiętnik, późnym popołudniem lub wcześnie wieczorem szedłem do sali zapaśniczej i wykonywałem zalecany przez rehabilitantkę zestaw ćwiczeń.
„Moja” sala zapaśnicza znajduje się kilka metrów od domu w Vermoncie; między pracownią a salą jest mała szatnia z toaletą, trzema umywalkami, dwoma prysznicami i sauną. Mata zapaśnicza jest mniejsza od regulaminowej o obwód, w którym nie można walczyć. Z haków w jednym końcu sali zwisa kilkanaście różnej długości lin, w drugim jej końcu znajduje się sprzęt do podnoszenia ciężarów – parę ławek i dwa zestawy ciężarów. Mam również rower i bęben, mnóstwo półek z ochraniaczami na kolana i łokcie, kaskami i szpulami taśmy – oraz kilkanaście par butów zapaśniczych, niewiele różniących się numeracją (Brendan ma stopę nieco większą od mojej, Colin – nieco większą od Brendana).
Na ścianach wisi ponad trzysta zdjęć, na kilku z nich jestem ja, na paru Everett (na którego nieuniknione z czasem zdjęcia czeka niewielki w sumie kawałek ściany). Najwięcej miejsca zajmują fotografie Colina i Brendana oraz zestaw walk w wygrywanych przez nich turniejach. Znajduje się tam dwanaście medali, pięć pucharów i jedna tabliczka – tylko ona jest moja. Nie zdobywałem medali i pucharów, gdyż nie zwyciężyłem w żadnym turnieju zapaśniczym.
Tak naprawdę to nie zdobyłem też tej tabliczki. W 1992 roku Krajowa Zapaśnicza Sala Zasłużonych w Stillwater w stanie Oklahoma wybrała mnie na jednego z pierwszych dziesięciu ludzi do Sali Wybitnych Amerykanów. Owi „Wybitni Amerykanie” nie byli wcale szczególnie dobrymi zapaśnikami (z paroma wyjątkami); wybrano nas za niezwykłe osiągnięcia w innych dziedzinach i uprawianie (na swój sposób) zapasów.
Miejsce w Zapaśniczej Sali Zasłużonych to dla mnie wielki zaszczyt, choć czuję się niezręcznie, wszedłszy tam tylnymi drzwiami – nie dzięki temu, co osiągnąłem jako zawodnik i trener. Fakt, że w najróżniejszych salach zapaśniczych przebywałem w towarzystwie takich członków Sali Zasłużonych, jak George Martin, Dave McCuskey, Rex Perry i Dan Gable, jest dla mnie niezwykłym przywilejem.
Zdziwią się państwo chyba na wieść, kogo jeszcze zaszczycono miejscem w owej Sali Zasłużonych: otóż ni mniej, ni więcej tylko Kirka Douglasa i generała H. Normana Schwarzkopfa. Nie bardzo wiem, dlaczego nie wybrano dotąd mojego kolegi po fachu Kena Keseya: jego osiągnięcia zapaśnicze są o wiele bardziej godne uwagi niż moje. Cały czas znajduje się on na liście dziesięciu najlepszych zapaśników (układanej według liczby wygranych walk) na Uniwersytecie Oregon, który ukończył w 1957. Jeszcze w roku 1982, w wieku czterdziestu siedmiu lat, zwyciężył w kategorii do 198 funtów na mistrzostwach Amatorskiego Związku Zapasów.
Przypuszczam, że gdy senat zatwierdzi awans generała Charlesa C. (Brutala) Krulaka do rangi generała armii i oficera Sztabu Głównego Połączonych Sił Zbrojnych, nowego dowódcę piechoty morskiej również uhonorują pamiątkową tablicą. „The New York Times” określił go mianem „człowieczka-taranu” (w Exeter walczył w kategorii do 121, a w marynarce do 123 funtów); podczas wojny w Wietnamie Chuck dowodził plutonem, potem kompanią, następnie został dyrektorem szkoły walki partyzanckiej na Okinawie. Generał Krulak był szefem oddziałów bojowych piechoty morskiej z siedzibą w Quantico w Wirginii i pod jego komendą – tuż przed nominacją na dowódcę piechoty morskiej – znajdowało się 82 tysiące żołnierzy i 600 samolotów bojowych w rejonie Pacyfiku (w razie wojny w Korei lub w Zatoce Perskiej objąłby dowództwo nad całą tamtejszą piechotą morską). Prawdopodobnie jednak jako lokator Zapaśniczej Sali Zasłużonych (którym zapewne zostanie) Chuck Krulak będzie czuł to, co ja: że nie jest godny takiego zaszczytu.
W ten sposób tabliczka otrzymana od zarządu Zapaśniczej Sali Zasłużonych stoi sobie nieśmiało w kącie mojej sali do zapasów, niewidoczna w porównaniu z medalami i wstęgami zdobytymi w uczciwej walce przez Colina i Brendana. Opisuję to miejsce i jego położenie tak szczegółowo, gdyż chcę dać czytelnikowi do zrozumienia, że dla mnie pisanie i zapasy zawsze szły ze sobą w parze, i to czasami całkiem blisko siebie; na przykład zimą, podczas pisania „Wymyślonej dziewczyny”, były od siebie oddalone o osiem metrów.
Przez cztery miesiące kursowałem jedynie pomiędzy tymi miejscami – z dwoma wyjątkami. Pierwszy to podróż do Aspen w połowie marca. Spędziłem tam z Colinem i Brendanem niecały miesiąc. Nie mogłem pojeździć na nartach; chodziłem na salę gimnastyczną i pieczołowicie wykonywałem przepisane przez terapeutkę ćwiczenia rehabilitacyjne. Taplałem się też z Everettem w podgrzewanym basenie i wannie z ciepłą wodą. Spotkałem się na kilku przemiłych kolacjach z Kay i Jimem Saltersami, po czym wróciłem do Vermontu, żeby kończyć „Dziewczynę”; nie udało mi się to jednak do momentu wyjazdu do Francji z okazji wydania tam „Syna cyrku”.
Z reguły po odbywanych w holu hotelu „Lutetia” wywiadach jakiś fotograf próbował zaciągnąć mnie na klomb koło bulwaru Raspail i ustawić do zdjęcia przy posągu francuskiego powieściopisarza Francoisa Mauriaca. Nie zgadzałem się głównie dlatego, że posąg mierzy pięć metrów – a ja, jak czytelnik sobie być może przypomina, zaledwie metr sześćdziesiąt pięć – choć do odmowy skłaniało mnie również to, że Mauriac wyglądał na przygnębionego i niedożywionego. Możliwe, że miał ataki melancholii na myśl o tym, iż robią sobie z nim zdjęcia wszyscy pisarze, bawiący przejazdem w hotelu „Lutetia”.
Tak przyjął mnie Paryż: cały czas byłem (ponurą) myślą przy niedokończonej „Wymyślonej dziewczynie”, bez poczucia umiaru i taktu porównywano mnie do Mauriaca. Jeden z krytyków jego twórczości miał się kiedyś wyrazić, że Bogu z pewnością nie przypadły do gustu książki francuskiego autora, na co ten dał błyskotliwą odpowiedź: „Bogu jest wszystko jedno, co wypisujemy, ale gdy nam się powiedzie, może raczy to wykorzystać”. (Wszystkim po kolei fotografom powtarzałem, że Bóg zapewne nie zechce wykorzystać zdjęcia Johna Indnga u boku Francoisa Mauriaca, ale nie wiedzieli, o co mi chodzi; jeden z nich wziął moją niechęć do pozowania przy sławnym Francuzie za nieomylną oznakę fanatyzmu religijnego).
W Vermoncie czas mi się dłużył, podobnie jak praca nad „Dziewczyną”. W maju przebywałem niecały tydzień z Colinem i Brendanem w Kalifornii. Czas przeznaczony na ćwiczenia skurczył się już wtedy do dwóch godzin dziennie i odkryłem, że jestem w stanie nosić Everetta na barana; zabraliśmy go do Disneylandu i muszę się przyznać, że Brendan i Colin nosili go z większą ochotą i łatwością niż ja. Wracając samolotem z Los Angeles, wciąż wprowadzałem poprawki do „Wymyślonej dziewczyny”, którą skończyłem dopiero w czerwcu.