Pisaniu autobiografii zawsze towarzyszy chorobliwa tęsknota za ludźmi, których się wspomina; nigdy nie tęsknię za postaciami z własnych powieści, choć ludzie mówią mi czasami, że mają napady takiego uczucia. Ni stąd, ni zowąd zaczęła nachodzić mnie ochota, by napisać lub zadzwonić do ludzi, z którymi nie widziałem się od ponad trzydziestu lat. W większości wypadków chciałem to zrobić nie tylko z tęsknoty: czasami nie pamiętałem pewnych szczegółów, jak na przykład, czy taki to a taki walczył w danej kategorii wagowej, czy wygrał zawody Wielkiej Dziesiątki, czy przynajmniej zajął jakieś punktowane miejsce?
Dzwoniłem parę razy do Kay Gallagher, wdowy po Cliffie. Jej mąż miał tak bogate życie, że nie mogłem się rozeznać w jego dokonaniach. Miło się z nią gawędziło, ale potem zacząłem tęsknić za Cliffem.
Przykładem zbiegu okoliczności, nieodłącznie towarzyszącego powieściopisarzom, jest równoczesna śmierć Dona Hendriego (w marcu) i jego pojawienie się w mojej autobiografii. Ubiegłej zimy zmarł również inny mój przyjaciel, Phillip Borsos; wyreżyserował „Szarego lisa” i przez ponad dziesięć lat próbował przy mojej pomocy sfilmować „Regulamin tłoczni win”. Zmarł, mając zaledwie czterdzieści jeden lat; jego zgon (na raka) – niezależnie od towarzyszącej żałoby – przypomniał mi o śmierci Tony’ego Richardsona, który wyreżyserował „Hotel New Hampshire” i umarł w 1991 roku na AIDS. Reżyserem „Świata według Garpa” był inny mój znajomy, George Roy Hill, cierpiący z kolei na chorobę Parkinsona. Tony wydzwaniał do mnie po nocach z pytaniem, czy przeczytałem ostatnio coś dobrego: pochłaniał wszystko, co wpadło mu w ręce. Wspomnienia o nim częstokroć sprawiają, że zaczynam dzwonić do różnych znanych mi ludzi. Pod koniec „Wymyślonej dziewczyny” wydzwaniałem do wszystkich znajomych.
W weekend pod koniec maja zatelefonowałem do starego przyjaciela Erica Rossa, który mieszka w Crested Butte. Kiedy bawiłem we Francji i starannie unikałem zdjęć z posągiem Mauriaca, Eric grał w golfa w Irlandii. Tam dopadł go atak podagry. Nie grałem nigdy w golfa i nie cierpiałem na podagrę, ale taki zbieg okoliczności wydał mi się jednocześnie tragiczny i komiczny.
W takim nastroju postanowiłem skontaktować się telefonicznie z Vincentem Buonomanem. W swej głupocie zakładałem, że po skończeniu liceum w Mount Pleasant pozostał na zawsze gdzieś w okolicach Providence. Zadzwoniłem do informacji w Rhode Island, gdzie powiedziano mi, że w tym rejonie mieszka tylko jeden Vincent Buonomano – w Warwick.
Słuchawkę podniosła jakaś dziewczyna. Sądząc z głosu, była nastolatką. Zapytałem, czy może poprosić Vincenta Buonomana.
– A kto dzwoni? – zapytała.
– Najprawdopodobniej mnie nie pamięta – powiedziałem. – Nie widzieliśmy się od czasów liceum.
Zaczęła go głośno wołać: „Tato!”, może „Tatusiu!”. Zdawało mi się, że mieszkają w dużym domu, a rodzina jest raczej liczna.
Pan Buonomano okazał się bardzo sympatyczny, ale nie był tym samym Vincentem Buonomano, który położył mnie w dołku na łopatki na niecałą minutę przed końcem trzeciej rundy. Miły głos w słuchawce poinformował mnie, że czasami dzwonią do niego ludzie pytający o zapaśnika Buonomano; bywa nawet, że otrzymuje rachunki telefoniczne na „zapaśnika”. Pan Buonomano, z którym miałem przyjemność rozmawiać, powiedział, że człowiek, którego szukam, poszedł chyba do college’u, a teraz jest lekarzem: jeden z rachunków, w którym mowa była o spłacie pożyczki studenckiej, opiewał bowiem na nazwisko niejakiego dra V. Buonomana (przyszło mi do głowy, że został specjalistą od schorzeń szyi). Nie mogłem go jednak odnaleźć. Gdzieś się zawieruszył i z pewnością dawno o mnie zapomniał.
Zrobiło mi się tak smutno, że po prostu musiałem zadzwonić do Anthony’ego Pieranunziego. Sądziłem, że istnieje większe prawdopodobieństwo, iż on mnie pamięta: toczyliśmy zacięte walki. Jednak w informacji powiedziano mi, że w East Providence nie mieszka żaden Anthony Pieranunzi, ale w Providence jest jeden człowiek o takim nazwisku; miałem pewność, że to on, i natychmiast zadzwoniłem. Telefon odebrała niezwykle sympatyczna kobieta. Od razu przypomniała mi się dziewczyna Pieranunziego. (Może jego siostra – tak czy inaczej, niezła z niej była sztuka). Wyobraziłem sobie, że rozmawiam z byłą narzeczoną swojego przeciwnika numer jeden, przemienioną w wierną żonę statecznego trzydziestolatka.
Zachowałem się całkiem jak głupek, mówiąc coś w rodzaju: „Czy dodzwoniłem się do domu pana Pieranunziego, zapaśnika?”.
Kobieta roześmiała się: „Nic z tych rzeczy”. Słyszała o takim zapaśniku, odbierała inne telefony i – rzecz jasna – dostawała rachunki na niewłaściwy adres. (Jak zwykle rachunki – stale przesyłano je pod złym adresem). Kobieta powiedziała mi, że ktoś kiedyś zadzwonił do męża i spytał, czy jest tym Anthonym Pieranunzim. Ja też szukałem tego Pieranunziego. Ale rozpłynął się gdzieś w powietrzu razem z Vincentem Buonomano; obydwaj nie mieli pojęcia, ile dla mnie znaczą.
Czułem, że muszę porozmawiać z przyjacielem.
Po telefonie do Sonny’ego Greenhalgha, z którym zacząłem się spierać, czy John Carr występował w kategorii do 147 czy 157 funtów, postanowiłem zadzwonić do samego zainteresowanego. Gdy gawędziłem z Sonnym, jak zwykle pojawił się temat Shermana Moyera. Sonny dotąd nie może pogodzić się z faktem, że przegrał z nim dwukrotnie w tym samym sezonie – mimo że od tego czasu minęły już trzydzieści trzy lata (Sonny wygrał mistrzostwa Stanów, a Moyer nie – myślę, że to dlatego Sonny nie może zapomnieć o tych porażkach). Nie bardzo współczuję Greenhalghowi, gdyż w owych czasach kibicowałem Moyerowi, koledze z drużyny; Sonny’ego wtedy nie znałem, wiedziałem jedynie, że w Syracuse ceniono go jako zapaśnika wagi do 130 funtów. Niezbyt żal mi go również z tego powodu, że sam co dzień zmagałem się z Moyerem w sali treningowej, za każdym razem przegrywając – dwie porażki w starciach z nim nie robią na mnie szczególnego wrażenia. Zawsze o tym rozmawiamy, mimo że znalazłoby się wiele innych wspólnych tematów. (Byłem trenerem syna Sonny’ego, Jona, w Akademii Vermont, gdzie występował wraz z Brendanem; w 1989 zdobył zresztą tytuł mistrza Nowej Anglii.)
Tym razem jednak zajęliśmy się Johnem Carrem i zagadnieniem, czy walczył on w kategorii do 147 czy do 157 funtów. Rozmowa zeszła na ten temat, gdy Sonny powiedział, że zmarł ojciec Johna, którego zapamiętałem jako miłego człowieka z czasów, gdy z entuzjazmem trenował mnie na macie w West Point. Po rozmowie z Greenhalghern nasunęło mi się jeszcze jedno pytanie, które z chęcią zadałbym Johnowi; wiedziałem, że rok przed naszym spotkaniem w Pittsburghu został mistrzem Nowej Anglii, ale nie mogłem sobie przypomnieć, czy robił doktorat w Andover, czy w Cheshire – o ile pamiętam, na obydwu uczelniach obowiązywały niebieskie stroje.
Podczas tamtego turnieju tytuł Wyróżniającego się Zapaśnika przyznano Anthony’emu Pieranunziemu, nieuchwytnej dziś osobistości rodem z Providence, która swego czasu stanęła mi na drodze do zwycięstwa w mistrzostwach Nowej Anglii; można się spierać i utrzymywać, że tytuł należał się Johnowi Carrowi. Pieranunzi był niezły, ale w szatni mówiło się, że Carr spisuje się lepiej; nie mam na ten temat wyrobionego zdania, gdyż nigdy nie stawałem z nim do walki. Dlatego sądziłem, że występował w wadze do 157 funtów – gdyby walczył o kategorię niżej, zmierzyłby się również ze mną – a przynajmniej parę razy spotkalibyśmy się na treningach. (Jako zawodnik do 130 funtów byłem czasem partnerem sparingowym zapaśników z wyższej kategorii, ale od 157 funtów dzielił mnie zbyt duży dystans).