Выбрать главу

W centrali poinformowano mnie, że w okolicach Wilkes-Barre w Pensylwanii mieszka siedmiu ludzi nazwiskiem John Carr; namierzyłem go jednak dość szybko. Rozmawiałem z żoną jakiegoś innego Johna Carra i z kilkoma jeszcze mężczyznami o tym imieniu i nazwisku, wszyscy pytali: „A, chce pan rozmawiać z tym zapaśnikiem?” albo „Szuka pan tego trenera?”.

Szybko rozniosła się wieść, że go poszukuję – spodziewał się więc telefonu. Pamiętał mnie, ale nie mógł sobie przypomnieć, jak wyglądałem, mówił, że nie może skojarzyć mojej twarzy. Nie dziwię się; prawdę mówiąc, zaskoczył mnie fakt, że w ogóle mnie pamięta – jak już bowiem mówiłem, nie stoczyliśmy ze sobą żadnej walki, a gdy byłem w akcji, raczej nie miałby co oglądać. Jeśli nawet Carr znajdował czas na przyglądanie się innym zapaśnikom, to było sporo lepszych ode mnie.

Miałem rację: występował w kategorii do 157 funtów, a przed pójściem do Pitt był na studiach podyplomowych w Cheshire – nie w Andover. Wyraziłem swoje współczucie z powodu śmierci jego ojca. Carr nie pracował już jako trener; skarżył się, że styl wolny (międzynarodowy) wywiera zgubny wpływ na zapasy w szkołach średnich i college’ach. Przede wszystkim rzadziej zdarzały się tusze i walki nie były już tak agresywne. Zgadzam się z jego opinią. Nigdy nie byłem zwolennikiem zapasów w stylu wolnym. Jak kiedyś powiedział Dan Gable: „Jeśli nie potrafisz wydostać się spod przeciwnika, nie jesteś w stanie wygrać”. (W zapasach w stylu wolnym nie trzeba wydostawać się z dolnej pozycji: sędzia gwiżdże, pozwala zawodnikowi na wyjście spod rywala i może się zdarzyć, że zapaśnicy przestoją całą walkę na nogach, w pozycji neutralnej. Wiedziałem więc, co ma na myśli John Carr; powtarzał zapewne: „Łatwizna! W walce w stylu wolnym pokonałbym może Shermana Moyera, który rozprawiał się ze mną, gdy leżałem na macie”).

Carr powiedział, że Mike Johnson jest jeszcze trenerem w Du Bois i że chłopak Warnicka (albo jeden z jego chłopaków) odnosi pewne sukcesy na matach West Point. Pamiętam, że kiedyś widziałem nazwisko „Warnick” w składzie drużyny wojskowych i zastanawiałem się, czy jest to syn tego samego Warnicka, który niegdyś dźwigniami na ramię doprowadzał mnie do czarnej rozpaczy w Pitt. Gdy się pożegnaliśmy i Carr odłożył słuchawkę, przypomniałem sobie, że nie spytałem, czy syn Warnicka dysponuje tym samym morderczym chwytem na ramię, co ojciec. Ledwie powstrzymałem się od powtórnego wykręcenia numeru Carra. Gdy już zaczynam serię rozmów telefonicznych, zwłaszcza po nocy, muszę wreszcie powiedzieć sobie, że już dość. Gdyby nie to, z chęcią wydzwaniałbym do wszystkich.

Chciałbym zatelefonować również do Cliffa Gallaghera, choćby po to, żeby usłyszeć raz jeszcze: „Nawet zebra nie chciałaby, Johnny”. Często przyłapuję się na tym, że mam zamiar skontaktować się z Tedem Seabrookiem, dopóki nie przypomnę sobie, że to niemożliwe. Ted był małomówny – zwłaszcza w porównaniu z Cliffem – ale świetnie wyczuwał, kiedy powinien mi przerwać i zaoponować. Mówiłem coś, a on na to: „To jakaś bzdura” albo: „Po co ci to?”, „Rób swoje”, czy: „A jakie wyjście okazało się jak dotąd najskuteczniejsze?”. Cliff mawiał, że Ted potrafi wszystko wyklarować.

Wciąż nie mogę się pogodzić ze śmiercią ich obu, chociaż Cliff (biorąc pod uwagę przeciętną długość życia) powinien już nie żyć. Urodził się w 1897, czyli teraz dożyłby dziewięćdziesięciu ośmiu lat – wydaje mi się, że wielkim ciosem było dla niego odejście Teda, który umarł młodo. Ted nas nabrał. Po zapanowaniu nad cukrzycą powrócił do zdrowia; wtedy zapadł na raka, który zabrał go jesienią 1980 roku. Ted miał pięćdziesiąt dziewięć lat.

Na mszy żałobnej w kościele widziałem więcej zapaśników niż w sali do zapasów w Exeter. Bobby Thompson, jeden z zawodników wagi ciężkiej – i prawdopodobnie największy olbrzym wśród mistrzów Nowej Anglii klasy A w kategorii wszechwag – odśpiewał pieśń dziękczynienia. (Obecnie jest pastorem w szkole w Exeter).

Nie mogliśmy znieść myśli, że Ted nie żyje. Sprawiał na nas wrażenie niepokonanego. Przeżył dwa uderzenia pioruna (za każdym razem grał w golfa). Mówił wtedy: „Zdarza się”.

Pamiętam, jak po nabożeństwie Cliff Gallagher schwycił mnie za ramię i szepnął do ucha: „To ja powinienem tam leżeć – ja”. Ramię bolało mnie później przez dłuższy czas. Cliff dysponował chwytem Dżaksarowa o potwornej sile. Miał wtedy osiemdziesiąt trzy lata.

Życie upływa mi dość spokojnie. Rzadko nachodzi mnie potrzeba „wyklarowania wszystkiego”. Przeważnie ani spojrzę w stronę telefonu. Kiedy indziej milczący telefon jakby wzywał wszystkich dawnych znajomych, którzy są już poza naszym zasięgiem. Przypomina mi się wtedy wiersz Rilkego o trupie: Und einer ohne Namen lag bar und reinlich da und gab Gesetze („I człowiek bez imienia leżał tam czysty i nagi, wydając rozkazy”). Taki jest właśnie w pewne noce telefon; to przeszłość, już dla nas nieosiągalna – zmarli, którzy usilnie starają się udzielić nam rad. W takie noce żałuję, że nie mogę pogadać z Tedem.

John Irwing

***