Gdzieś na południe od Bostonu zatrzymaliśmy się w barze; Larry Palmer do dziś pamięta tę chwilę – ja nie pamiętam żadnego baru, nawet nie wysiadałem z autobusu. Kilku z nas spokojnie mieściło się w granicach swojej kategorii wagowej, mogli więc zaryzykować i coś zjeść; większość wysiadła z autobusu, żeby się przynajmniej wysikać. Ja nie jadłem i nie piłem od trzydziestu sześciu godzin, wiedziałem, że nie ośmielę się włożyć niczego do ust i że nie mogę się załatwić. Larry Palmer do dziś pamięta „ten fatalny tost”.
Niedawno spotkaliśmy się i wspominaliśmy to wydarzenie.
– Sam tost – mówił Larry. – Bez masła, bez dżemu, nawet go nie dojadłem.
– A czy przypadkiem nie piłeś czegoś?
– Ani kropli.
(Ostatnio spotykamy się przynajmniej raz w roku. Larry wykłada prawo w Cornell, a jeden z jego synów właśnie zaczął uprawiać zapasy).
Na wadze w East Providence Larry o dziesięć deka przekroczył swój limit 121 funtów. Miał wszelkie szansę na zakwalifikowanie się do półfinałów, być może zaszedłby jeszcze dalej; ta dyskwalifikacja kosztowała zespół kilka cennych punktów – tak samo jak moja porażka z Pieranunzim, który u siebie był mocniejszy niż w dołku. W ciągu dwóch lat stoczyliśmy cztery walki. Raz go pokonałem, raz był remis, dwa razy przegrałem – zawsze podczas turnieju, gdy były to pojedynki najważniejsze. Wszystkie walki były zacięte, ale w tej ostatniej (w East Providence) przegrałem przez tusz. W ten sposób podczas nauki w Exeter dwukrotnie położono mnie na łopatki, w pierwszym i ostatnim występie, za każdym razem dokonał tego mistrz Nowej Anglii z Rhode Island. (W 1961 nasza drużyna nie obroniła tytułu mistrzowskiego – zespół z poprzedniego roku był chyba najlepszy w dziejach Exeter).
Larry Palmer nie mógł w to uwierzyć. Niemożliwe, żeby zjadł tosta, który ważył pół funta!
Trener Seabrooke jak zwykle przyjął to ze stoickim spokojem. „Nie gryź się tym – pewnie po prostu rośniesz”. Rzeczywiście, tak było. Za rok Larry Palmer został kapitanem drużyny Exeter i zdobył mistrzostwo Nowej Anglii w klasie A w wadze do 147 funtów. Nie dość że waga podskoczyła mu aż o dwadzieścia sześć funtów, to jeszcze urósł o piętnaście centymetrów.
Dzisiaj wiem na pewno, że ów sławetny tost Larry’ego Palmera nie ważył pół funta. Bez wątpienia właśnie w naszym autobusie Larry zaczął w sprinterskim tempie rosnąć. Współczuliśmy mu tak mocno, że nawet mu się dokładnie nie przyjrzeliśmy. Zanim dojechaliśmy do East Providence, Larry prawdopodobnie nie tylko przytył o pół funta, ale i urósł o pięć centymetrów. Gdyby taka ewentualność przyszła nam do głowy, na pewno obejrzelibyśmy go dokładnie i być może zauważylibyśmy zmianę.
Książki, które czytałem
W szkołach – nawet takich dobrych, jak Exeter – lekturami bywają z reguły krótsze utwory wybitnych pisarzy; tak dzieje się przynajmniej na początku. Dlatego moja znajomość z Melville’em zaczęła się od „Billy’ego Budda”; ta lektura zaprowadziła mnie do biblioteki, gdzie już na własną rękę odkryłem „Moby Dicka”. Znajomość z Dickensem zacząłem od „Wielkich nadziei” i „Opowieści wigilijnej”, po których (w szkole) przeczytałem „0livera Twista”, „Ciężkie czasy” i „Opowieść o dwóch miastach” oraz (samodzielnie) „Dombeya i Syna”, „Samotnię”, „Nicholasa Nickleby’ego”, „Dawida Copperfielda”, „Martina Chuzzlewita”, „Małą Dorrit” i wreszcie „Klub Pickwicka”. Nie mogłem oderwać się od powieści Dickensa, mimo że moja dysleksja stanowiła nie lada zaporę – nieraz z jego powodu w kąt szła nauka. Od krótszych książek ulubionych autorów przechodziłem zazwyczaj do dłuższych, które bardziej mi się podobały. Zamiłowanie do długich powieści nie wychodzi na dobre szkole.
Na angielskim w Exeter „rozsmakowałem się” w George Eliot dzięki lekturze „Silasa Marnera”, ale to przez „Miasteczko Middlemarch” nie nadążałem z odrabianiem prac domowych z matematyki i łaciny. Ojciec, specjalista od literatury rosyjskiej, uczynił mądry wybór i zapoznał mnie z Dostojewskim, podsuwając „Gracza” – ale z największym zapałem i najwięcej razy przeczytałem „Braci Karamazow”. (Za sprawą ojca zetknąłem się również z Tołstojem i Turgieniewem).
Pierwszym człowiekiem, dzięki któremu zacząłem brać do ręki utwory współczesne, był George Bennett; był on nie tylko dyrektorem Instytutu Anglistyki w Exeter, lecz także zapalonym czytelnikiem – pochłaniał wszystkie książki. Mniej więcej dziesięć lat przed tym, nim moi rodacy mieli po wydaniu „Piątego interesu” „odkryć” Robertsona Daviesa, George zachęcił mnie do lektury „Zaczynu złości” i „Mieszanki słabości”. („Choć burza huczy”, pierwszą część „Trylogii z Salterton”, przeczytałem dopiero wiele lat później). Lektura książek Robertsona Daviesa skłoniła mnie do sięgnięcia po Trollope’a. (Za sprawą tej długiej listy nauka w szkole doznała kolejnego wielkiego uszczerbku). Wielokrotnie słyszałem głosy, iż Davies jest Trollope’em Kanady, ale osobiście sądzę, że jest on także Dickensem tego kraju.
Dwadzieścia lat później profesor Davies – a wtedy znałem już wszystkie jego utwory – napisał dla „Washington Post” recenzję „Hotelu New Hampshire” (1981), która była tak życzliwa i złośliwa jednocześnie, że wybrałem się do Toronto tylko po to, by zjeść z nim obiad. Miałem złamany duży palec u nogi (zapasy), który tak mi spuchł, że nie wchodziły żadne buty. Mój syn Colin już wtedy miał większe ode mnie stopy (w wieku szesnastu lat), ale mogłem chodzić w miarę normalnie dopiero po wciśnięciu się w jego buty do zapasów. Miałem do wyboru albo je włożyć, albo iść na spotkanie z Robertsonem Daviesem boso.
Profesor zabrał mnie do klubu „York” na dość oficjalny obiad: był cały czas ujmująco grzeczny, ale gdy tylko rzucił okiem na buty, przybierał surowy wyraz twarzy. Moja żona Janet jest teraz jego agentem literackim. Mieszkamy przez część roku w Toronto, gdzie często jadamy z Robem i Brendą Daviesami kolacje. Rzecz jasna, nie rozmawiamy nigdy o obuwiu, ale jestem przekonany, że profesor Davies wyniósł z naszego pierwszego spotkania dość niemiłe wspomnienia.
Gdy pobieraliśmy się z Janet w Toronto, moi dwaj synowie z pierwszego małżeństwa, Colin i Brendan, byli drużbami, a Robertson Davies odczytywał ustępy z Pisma Świętego. Rob przyniósł na ślub własną Biblię, podejrzewając, że w kaplicy biskupa Strachana nie będą mieli odpowiedniego tłumaczenia. (Profesor Davies jest bowiem w tych niepewnych czasach zażartym obrońcą Biblii Króla Jakuba).
Moi synowie nie znali wcześniej Roba, a Brendan (wówczas siedemnastoletni) nie zauważył wchodzącego na ambonę Daviesa ze wspaniałą, śnieżnobiałą brodą. Chłopak uniósł wzrok i ni stąd, ni zowąd stanął oko w oko z jakimś olbrzymem o imponującej brodzie i donośnym głosie. Colin, mający wtedy dwadzieścia dwa lata, mówił mi, że brat sprawiał wówczas wrażenie człowieka, który zobaczył ducha. Jednak dwudziestoletniemu Brendanowi, niezbyt dobrze orientującemu się w jakichkolwiek ceremoniach kościelnych, przyszło do głowy co innego: był święcie przekonany, że profesor Davies to sam Bóg.
Oprócz podsunięcia mi książek Robertsona Daviesa – i to wtedy, gdy byłem mniej więcej w wieku Brendana, kiedy żeniłem się po raz drugi – George Bennett skłonił mnie do pogłębienia znajomości utworów Faulknera. Nie pamiętam już, która z jego powieści znalazła się na liście lektur w Exeter, ale szło mi z nią jak po grudzie; może byłem za młody, może dysleksja buntowała się na widok tych długich zdań, a może też zadziałały obydwa te czynniki. Nie przepadałem nigdy ani za Faulknerem, ani za Joyce’em, ale jakoś z czasem ich polubiłem. George’owi Bennettowi zawdzięczam również przebrnięcie przez początkowe, najeżone trudnościami fazy lektury Hardy’ego i Hawthorne’a. W miarę upływu czasu Hardy’ego ceniłem coraz bardziej, a Hawthorne – nawet w jeszcze większym stopniu niż Melville – jest moim ulubionym pisarzem amerykańskim. (Nigdy nie byłem miłośnikiem Hemingwaya ani Fitzgeralda, podczas gdy Vonnegut i Heller znaczą w mym życiu więcej niż Twain).