Z początku, gdy czytałem jego książki w podstawówce, Graham Greene dowiódł mi, że doskonale rozbudowane postacie i wzruszające historie to niezbędny składnik każdej godnej zapamiętania powieści; potem nauczył mnie niechęci do krytyków literackich: zobaczywszy, jak opatrują go pogardliwymi etykietami, zacząłem ich nie znosić. Aż do swojej śmierci w roku 1991 Graham Greene był najwybitniejszym żyjącym powieściopisarzem anglojęzycznym i najbardziej sumiennym pisarzem świata.
Tak jak zawsze twierdził, zbiegi okoliczności są wszechobecne. Jego siostrzenica, Louise Dennys, wydaje moje książki w Kanadzie. Człowiek, dzięki któremu poznałem twórczość Greene’a, wielebny Frederick Buechner – niepełniący już funkcji kapelana w Exeter – to mój serdeczny przyjaciel i sąsiad w Vermoncie (góra z górą się nie zejdzie…). Myśl, że do czasu ukończenia Exeter przeczytałem utwory większości pisarzy, którzy potem wywarli wpływ na moją twórczość, wywołuje u mnie tylko zdziwienie; prawdą jest, że długie godziny, spędzone na lekturze ich dzieł (w połączeniu z dysleksją), były jednym z powodów, dla których musiałem zostać na piąty rok w czteroletniej szkole.
Teraz nie ma to właściwie żadnego znaczenia. Oto i dobra nauczka dla powieściopisarza: nie zatrzymuj się, idź naprzód – ale powoli. Po co kończyć szkołę czy książkę w pośpiechu?
Rezerwowy
Najtęższe głowy z mojej klasy poszły do starych, uznanych i elitarnych college’ów, tak zwanej Ivy League (Ligi Bluszczowej) – George Trow przeniósł się dalej na południe do Harvardu, rok później dołączył doń Larry Palmer, a Chucka Krulaka przyjęto do Akademii Marynarki Wojennej (już rok wcześniej przeniósł się z Exeter do Annapolis) – ja natomiast zostałem studentem uniwersytetu w Pittsburghu, gdyż chciałem się znaleźć w towarzystwie najlepszych zapaśników.
Łatwiej byłoby mi się zaaklimatyzować w Wisconsin, gdzie umieszczono mnie na liście rezerwowej, ponieważ nie należałem do dwudziestu pięciu procent najlepszych uczniów ostatniej klasy liceum. (Nie wiem, czy zaliczono by mnie do ich grona, gdybym zamiast iść na studia uniwersyteckie, wyraził chęć pozostania w Exeter, ale tak wtedy przypuszczałem). Nie czekając na decyzję Wisconsin, wybrałem Pittsburgh. Dlaczego? Bo tam nie kazano mi czekać.
Popełniłem błąd. Lubiliśmy się z George’em Martinem, trenerem zapasów w Wisconsin; jego syn Steve, przyszły reprezentant Wisconsin w wadze do 157 funtów, był moim kolegą z drużyny (i przyjacielem) w Exeter. Pojechałem do Madison (siedziby uniwersytetu Wisconsin), spodobało mi się tam – przypadła mi też do gustu sala zapaśnicza Badgera. Gdybym zaczął studia na uniwersytecie Wisconsin, być może nigdy nie zająłbym żadnego czołowego miejsca w turniejach Wielkiej Dziesiątki – pewnie nie zakwalifikowałbym się nawet do tamtejszej drużyny – ale jestem pewien, że cały czas uprawiałbym zapasy i został cztery lata (albo i dłużej) w Madison; nie mam cienia wątpliwości, że ukończyłbym studia. Miałem jednak dziewiętnaście lat, a w Wisconsin powiedzieli mi: „Poczekamy, zobaczymy”. Ale kiedy człowiek jest w tym wieku, nie chce mu się „czekać i wypatrywać”.
Trener Seabrooke przestrzegał, że chyba mierzę za wysoko; powinienem iść do jakiejś mniejszej szkoły, uczestniczyć w mniej wymagającym cyklu treningów zapaśniczych. Ale gdy zrozumiał, że mnie nie przekona, napisał do Rexa Perry’ego, trenera w Pittsburghu, opinię na temat moich możliwości. Znając Teda, sądzę, że ich nie wyolbrzymił. Trener Perry był przygotowany na to, że jestem „zaledwie przyzwoity”; tymczasem okazało się, że spisuję się jeszcze gorzej.
Rex Perry był chłopakiem z Oklahomy i trzykrotnym mistrzem kraju – później nawet jego synowie zapisali na koncie po trzy tytuły mistrzów ligi uniwersyteckiej. W roku mojego przybycia do Pittsburgha roiło się tam od przyszłych mistrzów Stanów Zjednoczonych. Spotkałem Dicka Martina (w wadze do 123 funtów), Darrela Kelvingtona (do 147), Timothy’ego Gaya (157), Jima Harrisona (167) i Kennetha Barra (177). (Harrison w 1963 zdobył też tytuł akademickiego mistrza USA). Byli tam jeszcze Zolikoff w wadze do 137 funtów, Jeffries do 191 oraz Ware w kategorii wszechwag – dawniej potrafiłem wyrecytować ten skład wyrwany ze snu o północy.
Sherman Moyer, zawodnik w wadze do 130 funtów i mój najczęstszy partner treningowy, był żonaty i już po wojsku. Wieść niosła, że palił jednego papierosa na tydzień, z reguły w ubikacji przed walką (przynajmniej tylko tam widziałem go z papierosem w ustach). Walcząc w pozycji górnej, dosłownie rozbijał przeciwnika w puch. Najzwyczajniej w świecie nie można mu się było wymknąć, potrafił utrzymywać taką pozycję całe popołudnie. Niezbyt pocieszał mnie wtedy fakt, że dzięki swym umiejętnościom utrzymywania przeciwnika w parterze Moyer dwa razy w sezonie pokonał mistrza Ameryki, Sonny’ego Greenhalgha z Syracuse. (Do dziś od czasu do czasu rozmawiam z Sonnym o Moyerze). Nie poprawiała mi też humoru dżentelmeńska postawa Moyera: był zawsze uprzejmy i miły – jednocześnie wgniatając mnie w matę.
Inni studenci pierwszego roku też okazali się nieźli, szczególnie zawodnicy w okolicach mojej kategorii wagowej. Tom Heniff przybył z Illinois, a Mike Johnson z Pensylwanii; trenowali częstokroć ze mną i z Moyerem. Ja i Heniff walczyliśmy w kategorii do 130 funtów (od czasów Exeter zrzuciłem trzy funty i zmieniłem kategorię), a Johnson, który walczył w kategoriach do 123 i 130, potrafił zmieść z powierzchni ziemi każdego zapaśnika, ważącego od 140 do 150 funtów. Rok później Mikę Johnson miał zdobyć mistrzostwo Stanów, a w 1963 zajął drugie miejsce w mistrzostwach federacji akademickiej. (Dziś jest trenerem zapaśniczym w liceum w Du Bois w Pensylwanii).
Ćwiczyłem także z dwoma pierwszorocznymi zawodnikami w kategorii do 137 funtów: rudzielcem o nazwisku Carswell lub Caswell, który był najsilniejszym ze znanych mi zapaśników (miał chyba koło metra dziewięćdziesiąt wzrostu i klatkę piersiową, liczącą 130 cm w obwodzie), i wiecznie uśmiechniętym młodzieńcem, niejakim Warnickiem, dysponującym chwytem, po którym człowiek nie bardzo orientował się, czy jeszcze ma ramię. Nowym nabytkiem w wadze do 147 funtów był chyba Frank O’Korn; nie pamiętam go zbyt dobrze, więc pewnie zmagałem się z nim raczej rzadko. Był wśród nas międzyszkolny mistrz Nowej Anglii, doktorant z Cheshire, John Carr. (Potem przeniósł się z Pitt do Wilkes; do niedawna był trenerem w liceum w rejonie Wilkes-Barre w Pensylwanii). Grupę studentów pierwszego roku, walczących w drużynie zapaśniczej, uzupełniał Lee Hall w kategorii do 127 funtów, zawodnik, którego każdy trener chciałby mieć w swojej drużynie.
Zdawałem sobie sprawę, że są dobrzy – poszedłem do Pittsburgha dlatego właśnie, że byli najlepsi. Ale w sezonie 1962 w sali zapaśniczej uniwersytetu w Pittsburghu nie było żadnego zawodnika, któremu bym sprostał – ani jednego.
Nie była to sprawa techniki – w Exeter otrzymałem niezłe wyszkolenie. To wskutek miernych predyspozycji siłowych wielka przepaść oddzielała mnie od czołowych zawodników ze szkół wyższych w kraju. Dzięki wysiłkom Teda Seabrooke’a nie byłem złym zapaśnikiem; jednak nie można mnie też było zaliczyć do dobrych wyczynowców, co zresztą powtarzał poprzedni trener. W Pitt dostałem niezłe baty. Tam „przyzwoity” zawodnik się nie liczył.
Nie jestem w stanie podać cechy koniecznej do zostania „dobrym sportowcem”, lecz wiem, że w zapasach zmysł równowagi jest równie istotny, jak szybkość – nie sposób go też wytrenować. Mówiąc o zmyśle równowagi, mam na uwadze dwie rzeczy: po pierwsze, umiejętność jej utrzymywania – której można się do pewnego stopnia nauczyć poprzez zachowywanie prawidłowego ułożenia ciała – po drugie, zdolność szybkiego jej odzyskiwania. Tę trzeba mieć wrodzoną. Utraconą równowagę odzyskuję żałośnie wolno, co jest słabym punktem zawodnika. (U zapaśnika to poważna wada).