W 1968 roku studenci pierwszego roku nie mogli występować w zawodach uniwersyteckich, lecz ja spodziewałem się sezonu pełnego niełatwych spotkań z innymi drużynami i turniejów – szykowałem się na serię zwycięstw. Ale Johnson, Heniff, Warnick, O’Korn i Carr mieli albo za mały staż uniwersytecki, albo leczyli kontuzje, zatem wszystkie imprezy zapaśnicze dla akademickich debiutantów odwołano. Oprócz kończącego rok akademicki turnieju dla zawodników pierwszego roku w West Point byłem jedynie świadkiem ostrej walki w sali do zapasów w Pittsburghu. Mogłem z łatwością przewidzieć dalsze koleje swego losu. Gdybym został w Pitt, byłbym rezerwowym za Johnsona, Heniffa, Warnicka (lub wszystkich trzech naraz); potem byłbym rezerwowym kolejnych utalentowanych studentów pierwszego roku, którzy przekraczaliby progi sali zapaśniczej. Przeznaczona mi była rola wiecznego rezerwowego. Na wypadek, gdyby jeden ze startujących był chory, odniósł kontuzję lub nie mieścił się w limicie wagowym, dostawałbym się po cichu do pierwszej drużyny; wtedy miałbym niewątpliwie za zadanie nie tyle wygrać, ile nie dać się położyć na łopatki. Całą karierę w najlepszym razie spędziłbym na pojedynkach z Vincentem Buonomanem – jak za pierwszym razem, kiedy znalazłem się na macie.
Za sprawą pierwszego zwycięstwa nad Buonomanem trudniej przyszło mi znosić funkcję rezerwowego. W Exeter trzy sezony byłem zawodnikiem z pierwszego składu. Wiele lat później, już w roli trenera, zawsze żywiłem najgłębszy szacunek dla rezerwowych w dobrych zespołach; to dzięki nim osiągały one swój cel jako całość. Byli niezbędnymi partnerami sparingowymi, którzy mogliby zostać zawodnikami pierwszego składu w niewielkich szkołach czy przy mniejszych wymaganiach. Ale gdy zacząłem już trenować w Pittsburghu, nie umiałem pogodzić się ze swym losem; nie miałem też dość oleju w głowie, by pojąć, jaki zaszczyt spotyka mnie jako rezerwowego zapaśnika tak markowego, jak Mike Johnson. Oszukiwałem sam siebie – rozczarowały mnie własne braki. Chciałem porzucić Pittsburgh, ale zarazem nie chciałem iść nigdzie indziej.
Nie miałem teraz kłopotów z nauką, chociaż poszła ona jakby trochę w kąt. Pracowałem ciężko na macie, ale – nie mając porównania z zawodnikami spoza swojej drużyny – nie dostrzegałem, że robię postępy. Orientowałem się tylko, że nie doganiam Moyera, Johnsona, Heniffa, Warnicka, Carswella czy też Caswella – jakkolwiek ten rudzielec się nazywał. Nudziło mnie wszystko prócz zapasów; chciałem ich więcej oglądać, a ponieważ nie mogłem jednocześnie brać udziału w walkach, poprosiłem trenera Perry’ego, żeby na czas podróży na turnieje akademickie powierzył mi funkcję menedżera drużyny. Rex zgodził się: widział moje zniechęcenie i potraktował mnie ulgowo – nie potrafiłem bowiem skupić się na wypełnianiu swoich zadań. (Marzyciele absolutnie nie sprawdzają się na kierowniczych stanowiskach).
Rex Perry zawsze okazywał mi sympatię – z jednym wyjątkiem, gdy obciął mi włosy. Byliśmy na jakimś wyjeździe, w sali treningowej w Akademii Marynarki Wojennej lub w Marylandzie, a Rex już przedtem upominał mnie, żebym odwiedził fryzjera. Ani w głowie mi nie postało, żeby mu się sprzeciwiać – najzwyczajniej w świecie zapomniałem. Aby zdobyć względy trenera, byłbym gotów na wszystko.
Perry założył mi na głowę naczynie chirurgiczne (które bynajmniej nie było okrągłe) i obciął włosy parą zaokrąglonych nożyc, wykorzystywanych na przykład do zdejmowania taśmy klejącej z opatrunków stawów: kostek, kolan, ramion, nadgarstków… i wszelkich innych części ciała. (W ciągu sezonu z reguły zdążało się okleić całe ciało zawodnika). Fryzura nie wyglądała najgorzej – Rex nigdy nie starał się nikogo ośmieszyć. Zresztą i tak sam sobie zgotowałem ten los, co było charakterystyczne dla wszystkich zdarzeń w czasie mojej bytności w Pitt.
Taksówka za sto dolarów
Mniej więcej w tym samym czasie zacząłem palić – niedużo, choć nieco więcej niż Sherman Moyer. Możliwe, że sam mnie do tego podkusił: skoro nie umiałem pokonać faceta na macie, mogłem przewyższyć go w paleniu. Był to głupi sposób na pożegnanie z zapasami, z którymi przecież dane mi było rozstać się dopiero w wieku czterdziestu siedmiu lat – a palić przestałem zaraz po powitaniu się z tym nałogiem. Większość autodestrukcyjnych zachowań jest po prostu śmieszna, i to niezależnie od złożoności osobistych obsesji. Przy miernym talencie nie mogłem sobie pozwolić na utratę jednego z niewielu atutów zapaśnika, czyli dobrego zdrowia, którego do tamtej pory strzegłem z uporem maniaka.
Paczka starczała mi najmniej na tydzień, czasami na dwa; im więcej paliłem, tym intensywniej trenowałem. Gdzie sens, gdzie logika? Palenie tak niewielu papierosów nie było żadnym nałogiem – w taki nigdy nie wpadłem. W Pitt bardzo przydałby mi się szkolny psychiatra – wcale nie do korygowania błędów ortograficznych. Nawet paląc, gdzieś w głębi duszy marzyłem, że odkupię wszystkie swe winy na turnieju dla zawodników studiujących na pierwszym roku; wybierało się tam trzech spełniających wszystkie warunki i niekontuzjowanych zawodników, do których należałem i ja.
Prawdopodobnie ze względu na moje krótkotrwałe doświadczenie w roli kierownika drużyny powierzono mi bilety na autobus i kieszonkowe dla zawodników udających się w podróż do West Point; trener Perry obarczył mnie obowiązkiem kierowania naszą grupką. Drużyna uniwersytetu została w Pittsburghu, przygotowując się do zawodów ogólnokrajowych; nie było nikogo, kto mógłby jechać ze mną, Lee Hallem i Carswellem czy Caswellem (odtąd będę go nazywał Caswellem) na turniej organizowany przez wojsko. Zadanie wydawało się dość proste. Dostałem bilety na autobus z Pittsburgha do dworca Port Authority w Nowym Jorku oraz tak zwane przepustki do i West Point. Polecono mi dowieźć całą ekipę do Manhattanu i wsiąść w pierwszy lepszy autobus, jadący z biegiem rzeki Hudson. Czy można sobie wyobrazić coś łatwiejszego? Ale autobus z Pittsburgha się spóźnił, do Port Authority dojechaliśmy o północy. Pierwszy autobus do West Point odjeżdżał o ósmej rano, a ja zapamiętałem, że w kwestionariuszach zaznaczono, że ważenie zawodników odbędzie się o siódmej.
– Nie można ominąć ważenia i pójść prosto na matę – oświadczył Caswell.
– Co zrobimy? – spytał Lee Hali.
Naturalnie przypomniało mi się naczynie, które wylądowało na mojej głowie (w sali zapaśniczej w Marylandzie lub Akademii Marynarki Wojennej), i zacząłem się zastanawiać, jak na moim miejscu postąpiłby Rex Perry. Cały rok zmagaliśmy się wyłącznie z kolegami z drużyny; stracilibyśmy szansę występu nie w jednym z wielu, lecz w jedynym turnieju. Policzyłem otrzymane od trenera drobniaki: sto dolarów. Miałem przepustki z West Point do Port Authority i bilety powrotne z Nowego Jorku do Pittsburgha. Pozostawało tylko dostać się do West Point przed siódmą rano. Po co nam ta setka? (I tak nie mogliśmy niczego jeść – musieliśmy zmieścić się w kategorii wagowej).
Gdy wyszliśmy z dworca Port Authority, było już dobrze po północy. Cieszyłem się, że jestem w towarzystwie Lee Halla, zapaśnika wagi do 177 funtów, którego pragnąłby mieć w swoim składzie każdy trener, i Caswella, najsilniejszego człowieka na świecie. (Caswell miał wystąpić w kategorii do 137 funtów, ja – do 130). Dopiero po zatrzymaniu kilkunastu taksówek udało mi się znaleźć kierowcę, który zgodził się za sto dolarów zawieźć nas do West Point.
– West Point? Stówa? Nie ma sprawy – powiedział taksiarz. – Gdzie to całe West Point?