Caswell powiedział, że gdyby przyszło mu czytać mapę w samochodzie, na pewno zacząłby wymiotować, a Lee Hall nie mieścił się na przednim siedzeniu – przeszkadzał mu licznik (Lee Hall musiał sporo zrzucić, aby osiągnąć wagę poniżej 177 funtów). Zatem ja podjąłem się obowiązków pilota i usiadłem obok kierowcy.
– Niech pan po prostu jedzie z biegiem Hudsonu.
– Spoko. Z biegiem czego?
Podróżowałem samolotem z Nowego Jorku do Tokio; prowadziłem bez przystanków samochód z Iowa City do Exeter w stanie Hampshire. Ale ta przejażdżka w górę rzeki Hudson była najdłuższa w moim życiu. Holendrzy, zdaje się, badali Hudson, płynąc łodziami. Nam, nawet gdybyśmy skorzystali z łodzi, nie zajęłoby to tyle czasu.
Po pierwsze, mieliśmy tylko mapę Manhattanu, Brooklynu, Queens i Bronksu. Po drugie, gdy tylko zniknęły światła wielkiego miasta, kierowca poinformował nas, że boi się ciemności.
– Nigdy przedtem nie jechałem po ciemku – jęknął. – W takich egipskich ciemnościach!
Posuwaliśmy się cal za calem do przodu. Zaczął padać deszcz ze śniegiem. Odnosiliśmy wrażenie, że do West Point można dojechać tylko i wyłącznie bocznymi drogami – a przynajmniej my tylko takie znajdowaliśmy.
– Nigdy nie widziałem tylu drzew – biadolił kierowca. – Takiej kupy drzew!
Jeśli przerażeniem napełniał go mrok i niezwykła liczba drzew, żołnierze ubrani w polowe mundury, pilnujący potężnej bramy wjazdowej do Akademii Wojskowej Stanów Zjednoczonych w West Point (najpewniej byli z żandarmerii wojskowej), okazali się kroplą, która przepełniła czarę. Żandarmi nie spodziewali się, że do Akademii nad ranem zjadą trzej zapaśnicy z Pittsburgha; reszta zawodników była już dawno na miejscu i żołnierze przypuszczali, że wszyscy smacznie śpią. Żeby udowodnić naszą sportową tożsamość, nie musieliśmy jednak pokazywać zawartości toreb – żandarmom wystarczył jeden rzut oka na Lee Halla.
Pozostało jeszcze ustalenie, w którym budynku mamy się zakwaterować. Gdzie spała reszta zapaśników? Mimo całego wrażenia, jakie na nas sprawiali, żandarmi nie odważyli się zadzwonić do wojskowego trenera zapasów z pytaniem, dokąd mają nas zawieźć. Dochodziła czwarta nad ranem i do ważenia pozostały jakieś trzy godziny. Lee Hall i Caswell zrozumieli, o co mi chodzi, gdy zaproponowałem, że możemy się przespać w sali gimnastycznej. Wytłumaczyłem żołnierzom, że maty zazwyczaj rozkłada się na dobę przed zawodami; w ten sposób zdążą się wyprostować i nie trzeba przyklejać ich rogów do podłogi. Mogliśmy przespać się na matach – nam było wszystko jedno.
Lee Hall i Caswell wiedzieli, że chodzi mi o wagi, a nie maty – cóż mogły mnie obchodzić maty albo sen. Do pory ważenia zostały trzy godziny, a nie mieliśmy jak sprawdzić swojej wagi od chwili wyjazdu z Pittsburgha. Jeśli ważyłbym pół funta za dużo, będę to musiał wypocić; w chwili opuszczania Pittsburgha miałem półtora funta nadwagi. Od tamtej pory nie jadłem ani nie piłem. Zazwyczaj, gdy po południu przed dniem ważenia przekraczałem limit o półtora funta, mogłem wypić szklankę wody, a mimo to schudnąć we śnie. Nie spałem i nie piłem ani kropli, ale i tak nie mogłem się doczekać chwili, w której stanę na wadze.
Żandarmom nie spodobał się pomysł wpuszczenia nas na salę. Przecież przygotowano gdzieś koszary dla drużyn gości; o tym byli przekonani, choć nie orientowali się, gdzie one są. Lee Hall powiedział po cichu, że powinniśmy znaleźć się w jakimś ciepłym miejscu i po prostu sobie pobiegać. W ten sposób przynajmniej zrzucimy trochę zbędnych kilogramów. Sam pomyśl, ile zostało czasu do ważenia. Uznałem, że ma rację.
Caswell sprawiał wrażenie doskonale wypoczętego; przespał całą drogę z Manhattanu i przyglądał się surowym budynkom wojskowym z zapałem dziecka, które znalazło się w wesołym miasteczku – najwyraźniej nigdy nie przejmował się swoją wagą.
W tej chwili zorientowałem się, że nasz kierowca boi się wracać. Na pewno nie trafi z powrotem do miasta „przez takie egipskie ciemności”, powiedział. Kłopot ze znalezieniem lokum dla niego jeszcze bardziej zbił żandarmów z tropu.
Jeden z żołnierzy zdobył się w końcu na odwagę i zadzwonił. Nie znam nazwiska ani rangi człowieka, którego obudził, ale jego głos brzmiał wyjątkowo donośnie i potężnie. Jakiś jeep zawiózł nas, wraz z taksówkarzem, do nieoświetlonego budynku. Kierowca bez wahania oddał wartownikom kluczyki od swojego samochodu. Weszliśmy do jednego z tych budynków, wzniesionych z kamienia, gdzie schody oświetla się za pomocą połączonych żarówek: na każdym piętrze był kontakt, którym zapalało się wszystkie żarówki na klatce. Przy drzwiach na korytarz płonęła niczym kocie oko bladożółta żarówka. Światło „tykało” dwie minuty, potem gasło. Jeżeli chciało się je na nowo zaświecić, trzeba było znaleźć najbliższe kocie oko. Tak działające narzędzie tortur sprawiało, że zazwyczaj po schodach wbiegało lub zbiegało kilku zapaśników – raz przy świetle, raz po ciemku, w zależności od kaprysu zsynchronizowanego oświetlenia klatki schodowej. Jeden z owych biegaczy wskazał nam ogromny, przegrzany i śmierdzący pokój, w którym na tapczanach leżało wielu zapaśników; byli ubrani, starali się pod kocami wypocić zbędne kilogramy. (Większość leżała po ciemku i nie spała).
– Ale tu śmierdzi – powiedział taksówkarz.
Na pierwszy rzut oka zdawało się, że nie ma wolnych tapczanów, ale nie przeszkadzało to w niczym Caswellowi, który ułożył się na podłodze na swojej torbie. Usnął chyba, jeszcze zanim ja i Lee Hall włożyliśmy dresy i zaczęliśmy biegać po schodach. Nasi poprzednicy zdążyli już opracować system zapalania świateł: gdy gasły, człowiek znajdujący się najbliżej piętra wypatrywał tlącej się żółtej żarówki. Biegaliśmy zarówno przy świetle, jak i w mroku. Na schodach nikt nie rozmawiał. Raz po raz wołałem: „Lee!”, na co Hall odpowiadał: „Co?”.
Po jakichś piętnastu lub dwudziestu minutach zacząłem się pocić tak obficie, jak chciałem; zwolniłem do truchtu, jednak na tyle szybkiego, by nie przestać wypacać z siebie zbędnych funtów. Zapewne przysnąłem na chwilę, gdyż wpadłem w ciemności na ścianę. Pękł mi łuk brwiowy. Czułem, że krwawię, ale nie miałem pojęcia, czy to coś poważnego.
– Lee! – zawołałem.
– Co? – odkrzyknął Hall.
Złodziej
Moja waga wyniosła 128 funtów. Wojskowy trener ogolił mi brew i zakleił plastrem ranę od zderzenia ze ścianą; poradził, żebym po powrocie do domu poszedł z nią do dobrego chirurga. Wiedziałem, że biegałem za dużo – nie czułem nóg.
Po ważeniu poszliśmy do stołówki, gdzie czekał taksówkarz; czas najwyższy dać mu jakieś imię – niech więc zostanie Maksem.
– Co ty tu robisz, Max? – zapytałem.
Max zaczynał dzień od ogromnego śniadania, dzięki któremu (jak sądziłem) chciał nabrać kurażu przed powrotem na Manhattan. Jednak taksówkarz postanowił zostać i obejrzeć eliminacje.
– Jak wygracie, to może zostanę i popatrzę sobie na następną rundę – obwieścił. – Poza tym cały czas pada deszcz ze śniegiem.
Za dnia Max był niezmiernie wygadany. Zdawało się też, że podjął się roli naszego opiekuna. Próbowaliśmy skupić się na turnieju i za bardzo się nim nie przejmowaliśmy. Lee Hall zjadł znacznie mniej ode mnie, żołądek skurczył mi się z głodu, ale zapchałem się połową miski owsianki. Z kolei Caswell, jak zwykle zadowolony z życia, zdrzemnął się w szatni po zjedzeniu znacznej ilości czegoś, co do złudzenia przypominało naleśniki.
Na ścianach sali zaczęto rozwieszać zestawienie walk w każdej z wag, więc poszedłem z Lee Hallem rzucić okiem na pojedynki w wagach do 130 i 177 funtów. Żałowałem, że Caswell śpi, bo chciałem poćwiczyć rzuty, a Lee Hall zanadto mnie przerastał. Poturlałem się więc trochę sam po matach, patrząc na wchodzący do sali tłum. O ile pamiętam, była to stara, owalna hala z drewnianą bieżnią na górze – wydłużona wersja dołka w Exeter, tyle że podłoga była o wiele większa; na czas walk eliminacyjnych rzędy siedzeń rozciągały się wzdłuż całej ściany, prawie do sześciu bodaj mat.