Выбрать главу

Wypatrywałem rodziców; była to dla nich dwudniowa wyprawa – poprzedniego dnia wyjechali z New Hampshire i przenocowali u znajomych w Massachusetts – nie mieli zwyczaju się spóźniać. W zależności od liczby zawodników w danej kategorii zawodnik staczał dwie lub trzy walki eliminacyjne; po południu odbywały się ćwierćfinały, a wieczorem półfinały. Dzień jutrzejszy planowano rozpocząć od baraży (rundy pocieszenia), po których miały nastąpić finały pocieszenia; wreszcie po południu powinny odbyć się właściwe walki finałowe. Do Nowego Jorku dotrzemy po ciemku (myślałem), a potem czeka nas długa nocna jazda autobusem do Pittsburgha. Zgłodniejemy, a nie będziemy musieli oszczędzać się przed ważeniem – tymczasem zostaliśmy bez pieniędzy. Przyszło mi też do głowy, że dziwnie jest startować w takim wielkim turnieju bez trenera.

Jako że występowałem w kategorii do 130, a Caswell do 137 funtów, często przychodziło nam walczyć równolegle lub prawie jednocześnie na różnych matach; nie mogliśmy ze sobą potrenować, a Lee Hall musiał wybrać, czy ćwiczyć ze mną, czy z Caswellem. Jak się okazało, byliśmy wolni jedynie w czasie jego walk, jednak, prawdę mówiąc, Lee nie potrzebował żadnej szczególnej rozgrzewki; przeszedł do finału jak błyskawica – jego przeciwnicy rzadko wytrzymywali dłużej niż dwie rundy. Podawaliśmy mu z Caswellem czas pozostały do końca i to wystarczało, bo Lee Hall nie musiał pytać o z góry wiadomy wynik kolejnego nierównego starcia.

John Carr, zawodnik w wadze do 157 funtów, który nie spełniał wszystkich warunków (lub miał kontuzję), nie przyjechał do West Point, za to zjawił się tam jego ojciec; pan Carr na ochotnika zaproponował, że będzie naszym partnerem sparingowym. Uwielbiał zapasy i na pewno wiele lat spędził na oglądaniu syna w akcji – John Carr był doskonałym zawodnikiem. Myślałem wtedy chyba, że oglądanie mnie z pewnością jest dla pana Carra niemiłą niespodzianką. Z rund eliminacyjnych pamiętam niewiele. Pokonałem dwóch przeciwników ze szkół o jednosylabowych nazwach (tak jak i Pitt). Może byli z Yale, może z Penn, ale to nie miało specjalnego znaczenia: w obydwu przypadkach tak dobrze wyszedł mi pierwszy rzut, że po prostu go powtarzałem.

Rzuca się takiego faceta na matę i dostaje człowiek dwa punkty, puszcza się go – i przeciwnik dostaje jeden punkt, więc rzuca się go z powrotem. Po trzech rzutach własnych i trzech jego uwolnieniach prowadzi się 6 do 3. Wtedy facet musi cię gonić, dzięki czemu łatwiej go powalić.

Wykorzystałem dźwignię na ramię Warnicka, który ćwiczył ją na mnie całą zimę w Pitt. Robiłem unik, który nie wychodził mi tak gładko, jak Johnsonowi, trenującemu go na mnie mniej więcej sto razy na tydzień. Tak czy inaczej, zakwalifikowałem się do ćwierćfinałów i uświadomiłem sobie, że mimo wszystko cięgi, jakie dostawałem w sali zapaśniczej w Pittsburghu, czegoś mnie nauczyły.

W ćwierćfinałach położyłem na łopatki zawodnika z R.P.I. – pamiętam jego szkołę tylko dlatego, że Hall albo Caswell spytał mnie, co oznacza skrót R.P.I., a ja nie wiedziałem, jak się pisze „Rensselaer” ani „politechnika”. Ni stąd, ni zowąd znalazłem się w półfinałach.

Ta godzina – no, może dwie czy trzy godziny między ćwierćfinałami i półfinałami… to najwspanialsze chwile mojego jedynego sezonu zapaśniczego w Pittsburghu. Wtedy zdałem sobie sprawę, że nie wrócę już na tę uczelnię. Rozmawiałem z Lee Hallem; mówił, jaki to mamy świetny zespół – gdyby tylko mogli wszyscy stanąć do walki. Że Pitt zdobyłby zespołowy tytuł mistrzowski – gdyby tylko byli z nami Johnson, Heniff, Warnick, O’Korn i Carr. Potakiwałem. Wiedziałem jednak, że gdyby oni zjechali do West Point, dla mnie zabrakłoby miejsca w pierwszym składzie. Caswell by się ze mną zgodził: on też by wtedy nie wystartował.

Zacząłem cieszyć się z samego faktu dotarcia do półfinałów. To zgubne uczucie; trzeba myśleć o zwycięstwie, a nie spoczywać na laurach. Katastrofalne skutki niesie z sobą taka dekoncentracja, a ja byłem wtedy nieco rozkojarzony; naturalnie już wcześniej myślałem, że nie wrócę do Pittsburgha – tyle że teraz wiedziałem o tym na pewno. Martwiłem się też o rodziców. Gdzie oni się podziali?

Zadzwoniłem do znajomych w Massachusetts, u których nocowali; ku memu zdumieniu, telefon odebrała matka. Deszcz ze śniegiem z okolic West Point zmienił się w Nowej Anglii w śnieg. Musieli przeczekać zamieć. Niezależnie od wyniku dalszych walk, i tak miałem wystąpić następnego dnia: albo w finałach, albo w turnieju pocieszenia, dzięki któremu można było zdobyć nawet trzecie lub czwarte miejsce. Tak czy inaczej, rodzice nazajutrz przyjadą oglądać moje pojedynki. Z New Hampshire droga daleka; ale oni nigdy nie opuścili żadnej mojej walki w Exeter i zaczynałem już odczuwać pewną presję – musiałem wygrać dla nich. Takie uczucie także ma nieobliczalne konsekwencje, to zły rodzaj presji. Trzeba chcieć odnieść zwycięstwo dla siebie.

Nie przejąłem się tym, że nasz taksówkarz Max zniknął nam gdzieś z oczu; możliwe, że zapasy nie interesowały go jednak aż tak bardzo, jak twierdził. Dopiero później tego wieczoru dowiedziałem się, że okradziono niektórych zapaśników; pozostawiali portfele i zegarki w szatni. Albo zapomnieli włożyć je do „sejfu” swojego zespołu, albo po prostu to zaniedbali. Od razu zrodziło się we mnie podejrzenie, że to sprawka Maksa. Pomyślałem, że obdarzony był rozbrajającym urokiem, który szedł w parze z przymusem oszukiwania; była to kombinacja cech, jakie przypisywałem wszystkim złodziejom; a przecież przerażenie Maksa na widok ciemności i wielkiego skupiska drzew nie mogło być udawane – chyba że nie doceniłem jego zdolności aktorskich.

Półfinały

W półfinałach okazało się, że rzeczywiście jestem – jak to określał trener Seabrooke – „zaledwie przyzwoity”, podczas gdy mój przeciwnik jest dobry. Przyjechał z Cornell i był faworytem tej kategorii. Nie mając u swego boku trenera, który by mnie znał – pan Carr, świadom większych umiejętności syna, przeceniał w dobroci serca moje możliwości – rozegrałem walkę w ostrożny sposób, jaki Ted Seabrooke uznałby za jedyny możliwy do rozstrzygnięcia na swoją korzyść w pojedynku z lepszym zapaśnikiem. Udało mi się nawet wykonać pierwszy rzut. Ale zawodnik z Cornell natychmiast mi się wymknął – nie byłem w stanie utrzymać go w parterze na tyle długo, by uzyskać za to punkty – i wykonał sprytny rzut na samym skraju maty, tuż przed zakończeniem pierwszej rundy; nie miałem nawet czasu, żeby się uwolnić. Drugą rundę rozpoczynałem, przegrywając minimalnie 2 do 3, i do mnie (po rzucie monetą) należał wybór pozycji; wybrałem dolną. W końcu zdołałem się uwolnić i dostałem za to punkt, ale rywal trzymał mnie w parterze przez ponad minutę. Na tablicy widniał remis 3 do 3, ale wiedziałem, że przeciwnik dostanie punkt za dłuższe trzymanie mnie w parterze i z tą przewagą zacznie trzecią rundę – chyba że wcześniej uda mi się zniwelować tę różnicę. Wymknął mi się w niecałe piętnaście sekund i rezultat brzmiał 4 do 3, a tak naprawdę to 5 do 3 (po uwzględnieniu długości czasu przytrzymania rywala). Zdawałem sobie sprawę, że taką stratę można odrobić w ostatniej rundzie.

Wtedy uśmiechnęło się do mnie szczęście: przesiąkł plaster – z mojej brwi kapała krew. Sędzia zarządził przerwę na wytarcie maty, a ja dostałem nowy opatrunek. Byłem zmęczony, mimo że nie wypaliłem przed walką wielu papierosów; rozsądek podpowiada, że winą za zmęczenie powinienem obarczać nieprzespaną noc i ranne bieganie po schodach (w tym zderzenie ze ścianą) – ale zwalam ją na papierosy. Podstawą moich „zaledwie przyzwoitych” zapasów była dobra kondycja, a teraz, dzięki przerwie spowodowanej krwawieniem, miałem trochę cennego czasu na odpoczynek. (Za tamtych czasów walka pomiędzy zapaśnikami z college’ów trwała dziewięć minut, ja zaś byłem przyzwyczajony do sześciominutowej z czasów licealnych). Runda trzyminutowa trwa o wiele dłużej od dwuminutowej. Obecnie walki zawodników college’ów trwają w sumie siedem minut – w rundach po trzy, dwie i dwie minuty – a mecze na poziomie szkoły średniej toczą się, jak zawsze, przez sześć.