Na tym notatki się urwały. Doktorowi nie udało się już napisać nic więcej.
15
Pośrodku jadalni stała Mała Tania. Rozczochrana, z płonącymi oczami i smoczymi zębami połyskującymi na piersi. Nad nią wznosił się ponury Leskin. Nina siedziała przy stole i starała się zachować powagę.
— Gdybyś zginęła — tłumaczył Leskin Tani — musielibyśmy zwinąć stację. Czyżbyś sądziła, że ktoś pozwoli na dalsze funkcjonowanie wyprawy, w której zebrali się zwiadowcy, oddający się na pożarcie jakimś paskudnym stworom?
— Nie — odparła Mała Tania. — Wcale tak nie myślę.
— Aha — Leskin spostrzegł Pawłysza. — Podejrzewam, że doktor ma coś wspólnego z tym wybrykiem.
— Nie ma nic wspólnego — zapewnił go Pawłysz — gdyż nie wiem, o jaki wybryk chodzi.
— Taniu — powiedziała Nina czułym tonem — wtajemnicz doktora.
— Przysięgam, że Pawłysz nic o tym nie wiedział — zawołała Tatiana. — On nawet niczego nie podejrzewał. A w ogóle to wyprowadziłam łazika na placyk, narzuciłam na siebie koc, wysunęłam się przez dolny właz i wypełzłam na otwartą przestrzeń.
— Dżigit nie lęka się rogów i kopyt — zacytował tajemniczo Jim. W jego głosie nie było potępienia.
— Czołgałam się, a smoki latały nade mną.
— Nie latały, tylko pikowały — poprawił Leskin.
— I zanim Leskin, który obserwował to przez okno swojej pracowni, sforsował kratę, zapominając o drzwiach — kontynuowała Tania — przypełzłam z powrotem. A on jest zły, że nie zdążył mnie uratować.
— Rozumiem — powiedział Pawłysz. — Chciała pani sprawdzić, czy smoki napadają na pełzające stwory, i udawała takiego stwora.
— Jest pan bardzo bystry — zgodziła się Tatiana.
— A one się rzuciły — powiedział Jim. — Bardzo się cieszę, że doświadczenie się nie udało, bo w przeciwnym razie wszyscy musielibyśmy się czołgać. Wyobraźcie sobie mnie jako pełzacza.
Duża Tatiana krzyknęła z kuchni:
— Niosę bulion, przestańcie więc opowiadać swoje okropne historie, bo stracicie apetyt!
Pawłysz zajął swoje miejsce. Siedząca obok Nina zapytała go półgłosem:
— Zwrócił pan uwagę na to, że Tatiana odczołgała się na parę metrów i zdążyła wrócić? Smoki szczękały jej pazurami nad głową, ale chybiały.
— Właśnie! — zawołała Mała Tania, która dosłyszała ostatnie zdanie.
— Mężczyźni mogą pełzać wyłącznie u moich stóp — podsumowała dyskusję Duża Tatiana. — Do kobiet się to nie odnosi. Niech pan to zapamięta, doktorze, i nie waży się poniżać przed smokami.
— Zapamiętam — powiedział Pawłysz.
— A jednak nie potrafią zapanować nad oburzeniem — wtrącił się Leskin. — Przecież nie można regularnie obracać w żart wszystkich tragicznych aspektów naszego pobytu na tej planecie. — Śmiejecie się, zapominając nie tylko o skandalicznym pogwałceniu dyscypliny przez Tatianę, ale również o tym, że nasze postępowanie doprowadzi do tego, że smoki nas wszystkich wytępią.
16
Wieczorem, kiedy słońce zaszło i smoki odleciały, a komary jeszcze na dobre nie zabrały się do swojej mokrej roboty, stacja opustoszała. Wszyscy mieli mnóstwo pilnych spraw, wszyscy wypadli z harmonogramu i spieszyli nadrobić godziny przymusowej bezczynności. Pawłysz dopędził Jima przy wyjściu.
— Bardzo się spieszysz?
— Nie, nie bardzo. — Uprzejmość i życzliwość należały do mocnych stron charakteru pilota. Z pewnością w szkole pozwalał ściągać niezbyt pilnym kolegom, a teraz wszyscy go wyzyskiwali. Było oczywiste, że Jim się spieszy, gdyż poza swoimi aparatami musiał skontrolować również czujniki Lepolda. Ale cóż robić, Pawłysz też nie był święty.
— Jim, pokaż mi nory.
— Jakie nory?
— Doktor Streszny zaobserwował, że komary wylatują z nor.
— One chyba zewsząd wylatują. Ale chodźmy, pokażę ci te nory.
Jim szedł przodem, opatulony w koc z przyszytymi na przegubach rąk gumowymi mankietami. Na głowie miał plastikową konstrukcję, przypominającą hełm starożytnego nurka. Wielkie okulary i maska z gazy nadawały mu wygląd polarnika resztkami sił dążącego do bieguna. Pawłysz wiedział, że niewiele się od niego różni. Swoją odzież ochronną odziedziczył po Stresznym, a Leopold złota rączka, dopasował mu ten strój i udoskonalił.
— Patrz — powiedział Jim, zatrzymując się nad urwiskiem. — Nory.
Całe urwisko było usypane jamkami o średnicy jakichś 30 centymetrów.
— Co tu się gnieździ poza komarami?
— Streszny myślał, że świstaki. One w porze deszczowej siedzą w norach, a podczas suszy przenoszą się do lasu.
— One też gryzą?
— Coś ty, są zupełnie nieszkodliwe. Prawie nie mają pyszczka, tylko ryjek. Grzebią nim w ziemi i wyszukują owady.
— Nie widzę żadnego podobieństwa do świstaków.
— Ktoś je tak ochrzcił i nazwa się przyjęła. Gdyby ten pierwszy nazwał je mrówkojadami, byłyby mrówkojadami… Pójdę już, dobrze?
Pawłysz przykucnął obok norki i postanowił poczekać. Prószył deszcz, smoków więc można było się nie obawiać. Komary już latały dokoła, ale było ich niewiele. Odzież ochronna i podwójne rękawiczki grzały niczym piec. Nory wyglądały jak ślepia potwora. Nitki prowadzące do sedna zagadki przecinały się gdzieś w pobliżu, ale na razie nie można ich było dostrzec…
Z nory wytrysnęło nagle coś na kształt kłębu pary. Chmurka rozszerzyła się ku górze, rozsnuwała jak wachlarz na wietrze. Pawłysz wytężył wzrok. Rany boskie! To przecież komary! Dziesiątki tysięcy owadów porzucały swe kryjówki i udawały się na polowanie. Streszny miał rację, komary gnieździły się w norach.
Owady reagowały na ciepło i zbaczały z kursu, aby spróbować krwi Pawłysza. Ciągnęły nie tylko z najbliższej jaskini, ale także z odległych krzewów w dole zbocza…
W niespełna minutę później nerwy odmówiły doktorowi posłuszeństwa. Zerwał się na równe nogi i jak szalony popędził w kierunku stacji. Był pokryty owadami jak choinka szronem i musiał długo je opłukiwać pod gorącym prysznicem. Wymyślił za to niezłą metodę walki z komarami: wystarczy ustawić w pobliżu nor coś ciepłego i pułapka gotowa.
Trzy komary zachował i przyniósł je w pudełeczku do swego pokoju. Rozebrał się, wysunął na parę centymetrów szufladę biurka, włożył tam pudełko, uchylił wieczko i wytężył uwagę. Nie czekał długo. Komary wyprysnęły ze szczeliny niczym myśliwce przechwytujace i, ani razu nie zbaczając z kursu, wpiły się w wyciągniętą naprzeciw rękę. Pawłysz ze stoicyzmem zniósł ukłucia i z pewnym obrzydzeniem patrzył, jak ciała wampirów nabrzmiewały jego krwią. Wreszcie nassały się i syte, jeden za drugim, uniosły się w powietrze, aby poszukać zacisznego kącika, w którym mogłyby odpocząć po ciężkiej robocie. Taki kącik znalazł się na ścianie między łóżkiem a umywalką.