Выбрать главу

Pawłysz kartkował pamiętnik Stresznego i zerkał na komary, które spokojnie drzemały na ścianie. Może ich to nie obejmuje… Nagle jeden z komarów machnął skrzydełkami, spróbował wzlecieć, ale nie zdołał i upadł na podłogę. Upadł i znieruchomiał. Po paru sekundach za jego przykładem poszedł drugi i trzeci.

Pawłysz przykucnął. Komary leżały na podłodze łapkami do góry. Zdechły. Można było sobie darować wszelkie analizy. Komary otruły się jego krwią. Prawo wzajemnej nie jadalności (cóż za odkrycie w dziedzinie biologii i kanibalizmu!) obowiązywało na tej planecie wszystkich. Stosun! ludzi z miejscową fauną nigdy nie nabiorą charakteru gastronomicznego. Komary ciągnęły wyłącznie do ciepa.

17

— Czy nie dałoby się obejrzeć jakiegoś świstaka? — zapytał podczas kolacji Pawłysz, zwracając się do Niny.

— Nie widziałam ich w pobliżu — odparła zapytana. — Tylko przelotnie. One są bardzo płochliwe i ostrożne.

— Przypominają pingwiny — powiedziała Duża Tatiana.

— Postaram się schwytać jednego — obiecała Mała Tania. — Widziałam na dole zamieszkałą norę.

Świstak był potrzebny Pawłyszowi, bo komary gnieździły się w świstaczych norach. Tatiana przyniosła świstaka już następnego ranka.

— Doktorze — zawołała, wpadając do lazaretu, gdzie Pawłysz gimnastykował Leopolda. — Zadanie wykonane, jeniec czeka.

Pawłysz natychmiast włączył się do gry.

— Sam go przesłucham. Gdzie go umieszczono?

— Leży związany w czołgu.

— Nie stawiał oporu?

— Nie. Chciałam go wnieść do stacji, ale Nina zabroniła.

— Dlaczego? — zapytał Pawłysz, idąc korytarzem z Tanią. — Przecież na dworze latają smoki.

— Ona myśli, że świstak może nas zarazić. Czy z nią w ogóle można dyskutować?

— Nie boję się smoków. Kto dziś boi się smoków?

— Nina ma rację… Deszcz pada?

— Smoków nie widać. Proszę się nie bać.

Łazik stał obok garażu. Przy uchylonych wrotach czekała na nich Nina, która tego dnia pełniła dyżur kuchenny i dlatego miała na sobie fartuszek z falbankami, który jednak nie zdołał uczynić z niej słodkiej kobietki. Nawet grzywka, która miała zasłaniać bliznę na czole i świetnie harmonizowała z fartuszkiem, nie poprawiała sytuacji. Nina rozszyfrowała spojrzenie Pawłysza i powiedziała:

— Doskonale gotuję. Sam się pan o tym przekona, i natychmiast dodała już innym tonem.

— Pawłysz, jeżeli to jest absolutnie niezbędne, proszę, aby wyłącznie pan zajmował się tym zwierzęciem. Nie pozwolę nikomu go dotknąć. Ten świstak jest prawie zdechły, wygląda jak zaczadziały.

— Skąd wiesz? — oburzyła się Tania. — On przecież leży w łaziku. Nikt go poza mną nie widział. To przemiłe zwierzątko.

— Zaglądałam do środka. Ja też jestem ciekawa… Tatiano!

Tatiana już była przy łaziku. Otworzyła właz i zanim Pawłysz zdążył jej pomóc, wyciągnęła związanego świstaka na zewnątrz.

— Ja już go dotykałam — powiedziała tonem wyjaśnienia. Pawłysz pochylił się nad świstakiem, który leżał na boku i szybko oddychał. Był wielkości średniego psa, miał krągłe, podłużne ciało z krótkimi łapkami i nóżkami i gdyby postawić go słupka przy norze, — można byłyby wziąć go za prawdziwego świstaka. Na tym podobieństwo się kończyło — wystarczyło zerknąć na wyciągniętą w ryjek białą mordkę. Świstak szamotał się, usiłując zrzucić pęta, ale robił to bez najmniejszego przekonania, jakby chciał pokazać, że nie pogodził się z losem tak bardzo, jak to na pierwszy rzut oka wygląda.

— Tylko proszę go nie rozwiązywać — ostrzegła Tatiana — bo ucieknie. — Gdzie panu następnego złapię? świstaki nie leżą na ulicy.

Świstak westchnął. On akurat leżał „na ulicy”.

Kilka komarów latało nad zwierzakiem. W każdej chwili mógł zjawić się również smok. Pawłysz odsunął Tanie i wziął świstaka na ręce. Zwierzak był lekki i gorący.

Zdechł w pół godziny później. Był wycieńczony, chory na wszystkie swoje choroby (Nina jak zawsze miała rację), więc Pawłysz nie zdołał go uratować, ale zbadał mu krew i treść żołądka. Świstak mimo wszystko przysłużył się nauce.

Mozaika układała się w dość logiczną całość i brakowało tylko ostatniego kamyka. Kiedy Pawłysz badał swoją ofiarę, do laboratorium zajrzała Nina i zadała kilka pytań. Z ich treści wynikało, że domyśla się, o co mu chodzi.

Ostatni kamyk znalazł się późnym wieczorem.

18

Pawłysz grał w jadalni w szachy z sympatycznym Leopoldem i niespiesznie gawędził z nim o sztuce — obaj przekładali Botticellego nad Rafaela i odrobinę chełpili się własną odwagą. Nagle do pokoju wtargnęła Duża Tatiana ubrana w strój ochronny, straszna jak Marsjanin ze starego obrazka, i zrywając maskę zawołała:

— Dłużej w tym piekle nie będę pracować! Wyślijcie mnie na Jowisza albo na Merkurego, tam przynajmniej nie ma powietrza i w ogóle nic nie ma!

— Co się stało? — Pawłysz poderwał się na równe nogi.

— Nina pana prosi, doktorze. Uważa, że to pana zainteresuje. To jakiś potwór, ona nawet myszy się nie boi. Tego już za wiele. Dokąd to? Proszę się najpierw ubrać, bo tam są komary. A ciebie, Poi, nigdzie nie puszczę. Zostałeś bez nogi, a teraz chcesz nadstawiać głowę… Zagram z tobą w szachy.

Leopold naturalnie jej nie usłuchał. Dopędził Pawłysza w komorze wyjściowej. Ubrany był tak dziwacznie i niecodziennie, że Pawłysz dopiero po chwili opanował śmiech: miał na sobie płaszcz Tatiany. Pawłysz ujął go pod ramię i ten na jednej nodze dobrnął do wyjścia. Zadrzwiami oślepił ich promień reflektora, a głos Jima zawołał: — Stójcie! Kto uczyni choć jeden krok, zginie! Pawłysz nie bardzo wiedział, czy geolog żartuje, czy też cytuje niezbyt dokładnie kolejnego klasyka, ale posłusznie znieruchomiał. Głos Jima dobiegał z ciemności za reflektorem.

— Są na kopule obserwatorium — powiedział Leopold. Pawłysz rozejrzał się dokoła, ale nic nie zobaczył. Potem opuścił wzrok.

Cały placyk był pokryty czarnym, sfalowanym dywanem. Odnosiło się wrażenie, że ziemia otworzyła swoje pory i wypuściła na zewnątrz niezliczone mrowie owadów. Placyk wyglądał jak jeziorko ropy naftowej.

— Doktorze, widział pan kiedyś coś podobnego? — zapytała Nina z góry.

— Nie, Bozia strzegła — odparł Pawłysz, opędzając się od komarów.

— Jeśli to potrwa dłużej — powiedział Leskin — trzeba będzie ewakuować stację.

Owady przelewały się tuż za progiem, o pół metra od butów Pawłysza. W ich bezsensownym na pierwszy rzut oka mrowieniu wyczuwało się jakiś system, jakiś cel. i chociaż każda mrówka biegła w swoją stronę, całe morze stopniowo przesuwało się w prawo, ku skrajowi wzgórza.

— Czy one tu skądś przyszły? — zapytał Pawłysz. — Może ktoś widział, jak to się zaczęło?