Głos małej Tatiany nagle odezwał się z dachu tuż nad głową Pawłysza, jakby z księżyca, który akurat wzeszedł, jakby umyślnie po to, żeby oświecić tę scenę.
— Poszłam do magazynu po części zapasowe do radiostacji i zobaczyłam, że mrówki biegają. Wówczas zawołałam Ninę, która była z Leskinem w obserwatorium. Przyszedł też Jim. Wszystko wydarzyło się tak szybko, że musiałam wycofać się na dach, a oni na kopułę.
— Ciekawe, czy tak będzie już zawsze, czy też to tylko przejściowe zjawisko?
— Przejściowe — powiedział Pawłysz, robiąc krok do przodu. — Mrówki nie gryzą. — Rozsunął nogą strumień owadów, który coraz szybciej, niczym wodospad, staczał się poza granicę oświetlonego kręgu.
Kiedy wszyscy zeszli już ze swoich stanowisk obserwacyjnych, jedynie ariergarda mrówczej armii uwijała się po placyku. Grunt był spulchniony, jakby ktoś przejechał po nim grabiami.
— To znaczy, że one wypełzły wprost spod ziemi? — Tak, widziałam to — odparła Tatiana.
— Wiecie co? To mi przypomina migrację lemingów — powiedziała Nina.
Pawłysz skinął głową. Zgadzał się z Niną, bo sam miał podobne skojarzenia. Był teraz w dziewięćdziesięciu procentach pewien, że ze smokami można sobie poradzić, i że wie, jak to zrobić. Ale dziesięć procent ryzyka skłoniło go do milczenia. Postanowił nie narzucać innym swojej recepty, a przynajmniej zaczekać z tym do jutra.
19
Przy śniadaniu Nina zapytała:
— Doktorze, będzie panu potrzebny łazik?
— Właśnie chciałem o to panią prosić.
— Widzę, że Newtonowi spadło jabłko? — zapytał Jim.
— Spadło — zgodził się Pawłysz. — Teraz trzeba je tylko podnieść.
— Taniu, sprawdź akumulatory — powiedziała Nina. — W obie strony będzie ze dwadzieścia pięć kilometrów zupełnego bezdroża.
— Nino! — wykrzyknął Pawłysz. — Pani jest genialna.
— Wcale nie jestem tego pewna — odparła Nina. — Powinnam już dawno się domyślić.
— Nasza Nina jest we wszystkim pierwsza — poparła Pawłysza Mała Tatiana. — Nawet w biologii. Dokąd jedziemy, doktorze?
Pawłysz spojrzał pytająco na Ninę.
— Sława, po co ta kokieteria? — uśmiechnęła się Nina. — Przecież wie pan lepiej ode mnie. Na sąsiednie wzgórze. Zgadza się?
— Zgadza się.
— Z doktorem pojedzie Mała Tania i Jim. Reszta zostanie tu.
— Ostatecznie nie mam w tej chwili nic do roboty — powiedział Leskin.
Droga przez las okazała się bardzo uciążliwa i trudna. Łazik, kierowany twarda, ale nie zawsze rozsądną ręką Tani, skakał niczym pasikonik. To po prostu cud, że pasażerowie nie połamali sobie rąk i nóg.
— Jeżeli dobrze zrozumiałem — odezwał się Leskin, kiedy łazik zwolnił, przedzierając się przez krzaki — jedziemy obejrzeć siedlisko smoków. Jeśli wierzyć naszej zwierzchniczce i Pawłyszowi, przylatują one z sąsiedniego wzgórza. No cóż, to logiczne…
Zamilkł, czekając na relacje Pawłysza.
— Zadamy im cios wprost w ich gnieździe?
Pawłysz dopiero teraz zauważył, że Leskin wziął ze sobą pistolet. Jim również to spostrzegł i powiedział:
— Ale nie z twojej armaty.
— Nie prosiłem o zabieranie ze sobą broni — powiedział Pawłysz.
— Nie jestem takim altruistą, jak pan, doktorze. Przecież nie wiadomo, co nas tam czeka. Moje doświadczenie podpowiada mi…
Tatiana skrzywiła się niechętnie i zmusiła swój pojazd do skoku przez niezbyt szeroki wąwozik. Pasażerowie powpadali na siebie i rozmowę trzeba było na chwilę przerwać. Kiedy łazik ponownie znalazł się na stosunkowo równym terenie, Mała Tatiana powiedziała:
— Pawłysz działa z pobudek humanitarnych, a my, zwiadowcy, jesteśmy ludźmi okrutnymi. Doktor nie pozwoli skrzywdzić nieszkodliwych maleństw. Przecież one mają dzieci. A Leskin wyjdzie im naprzeciw z gałązką palmową. Bardzo dobrze, że Nina pozwoliła mu z nami pojechać. W końcu stacja może obejść się bez astronoma.
— Pan rzeczywiście uważa — powiedział Leskin, nie zwracając uwagi na zaczepkę Tani — że smoki trzeba oszczędzać?
— Nie tylko ja. Nina również tak uważa, i Tania chyba też…
— Kocham je nad życie — powiedziała Tania i dodała gazu.
Pawłysz chwycił za pas przy siedzeniu i wygłosił monolog:
— Ludzkość — powiedział z emfazą — jest największym z przestępców i jedynie długa skrucha pozwoli jej uzyskać przebaczenie za grzechy. Ktoś mądry powiedział: „Tam gdzie pojawia się człowiek, przyroda zamienia się w środowisko naturalne”. Wielkim nakładem sił dostosowywaliśmy to środowisko do własnych potrzeb, nie myśląc wcale o przyrodzie. Wytępiliśmy mnóstwo żywych istot, niektóre z nich całkowicie.
— A pan teraz oskarża nas — wtrącił Jim — o zamach na przyrodę tej planety, podjęty wyłącznie w tym celu, aby smoki nas nie zżarły.
— Chętnie zostawilibyśmy je w spokoju — powiedziała Tatiana — ale one mają do nas jakieś pretensje. Trzymajcie się!
Znów skoczyli. Pawłysz już dawno przestał liczyć wstrząsy i wyboje. Łazik krążył po dziewiczym lesie, przedzierał się przez strumienie i wąwozy.
— Wszyscy myślimy i działamy zgodnie z odwiecznymi stereotypami — powiedział Pawłysz. — Każdy z tu obecnych jest człowiekiem wykształconym, słuchał wykładów o nieingerencji i tak dalej. Każdy gotów jest przestrzegać zasad, które ludzkość z takim trudem wypracowała. Ale wystarczył pierwszy atak, aby odezwał się w nas myśliwy. Zabij smoka! — Oto wasze hasło.
— Doktorze, proszę nie uogólniać — zaoponowała Tatiana. — Myśliwy obudził się jedynie w duszy Leskina. On nie wierzy w przyjaźń z drapieżcami.
— Nie wierzę — powiedział twardo Leskin.
Pawłysz zrozumiał, że jego monolog nie wywarł na słuchaczach zbyt wielkiego wrażenia. Oni to wszystko wiedzieli nie gorzej od niego. Dobrze jest dyskutować w bezpiecznym łaziku, ale znacznie gorzej, kiedy trzeba odczytywać wskazania przyrządów, a nad głową krąży smok, który nie słyszał o ekologii i humanizmie.
Łazik sforsował wpław szeroką rzekę, wygramolił się na przeciwległy brzeg i zaczął wolno wspinać się po zboczu, omijając wielkie drzewa.
— Mam wjechać na wzgórze? — zapytała Tatiana.
— Już jesteśmy na miejscu? — zdziwił się Pawłysz. Wobec tego lepiej będzie wjechać nieco wyżej i znaleźć kawałek otwartego terenu, ale tak, żeby zbytnio nie zwracać na siebie uwagi.
— Trzeba będzie kołować — powiedziała Tatiana — i w rezultacie narobimy więcej hałasu, niż gdybyśmy wjeżdżali na wzgórze prosto.
— No, jak uważasz.
Łazik zamruczał i ruszył przez zarośla. Zrobiło się jaśniej. Potem wóz zakołysał się i znalazł się na płaskim tarasie. Za iluminatorami rozciągało się niskie urwisko usiane norami świstaków. Stanęli.
— Omal nie przejechałam świstaka — powiedziała Tatiana. — Wyskoczył mi gamoń wprost pod maskę. Nie zna przepisów ruchu drogowego.
Pawłysz wyjrzał przez boczny iluminator i dostrzegł, jak z nory o jakieś pięć metrów od niego wysuwa się wąski, biały pyszczek z ryjkiem wyciągniętym jak do pocałunku. Malutkie czarne ślepka patrzyły z wyrzutem na pojazd. Ryjek był czarny od pokrywających go mrówek. Świstakowi przerwano posiłek.
— Patrzcie — zawołała Tania — odpędzają małe!
Przez polanę rozkołysanym krokiem biegł świstak. Przednie łapy majtały mu się nad brzuchem. Popędzał nimi w kierunku nory dwoje młodych, które opierały się i próbowały czmychnąć w bok, aby obejrzeć sobie z bliska dziwnego gościa. Wreszcie rodzicielowi udało się zapędzić latorośle do nory i zatkać ją swoim ciałem tak, że na zewnątrz sterczały tylko okrągłe, białe pośladki.