— Pojedziemy dalej? — zapytała Tania.
— Tak, one się nas boją. Wydostańmy się na płaski szczyt.
Na górze roiło się od świstaków. Były ich tam całe setki. Na widok łazika porzucały swoje zajęcia, stawały słupka, a potem albo uciekały co sił w nogach, albo oddalały się z godnością. Nad świstakami unosiły się chmary komarów, ale zwierzaki nie zwracały na nie najmniejszej uwagi.
Łazik przetoczył się przez niski grzebień i znieruchomiał na skraju rozległego, nagiego placyku, gdzie rosło gigantyczne, poskręcane przez wichry drzewo.
20
Placyk był pusty, ale najwyraźniej zamieszkały, bo gdzieniegdzie leżały na nim zwiędłe gałęzie i wielkie kule smoczego pomiotu. Ziemia była dokładnie udeptana. „Wielka szkoda — pomyślał Pawłysz — że wyprawa dotarła tu w porze deszczowej. Ulewy spłukały z naszego wzgórza wszystkie te rzucające się w oczy ślady czyjegoś siedliska”.
— Smocza jama — powiedział Leskin z dziwnym naciskiem w głosie.
— Mógłby pan schować pistolet — zwrócił się do niego Pawłysz.
— Nie będę strzelał bez potrzeby — w głosie Leskina zabrzmiało ostrzeżenie, jakby Pawłysz chciał oddać jego towarzyszy na pożarcie smokom, a on był jedynym ich obrońcą.
— A co z humanizmem? — zapytała Tania.
— Wszystko w granicach rozsądku — odparł Leskin ze śmiertelną powagą.
Pawłysz odsunął boczny właz.
— Komary nalecą — ostrzegł Jim.
— Wątpię.
— Spójrzcie — powiedziała Tatiana.-Tam, pod drzewa. W zagłębieniu między korzeniami leżały na podściółce z gałęzi trzy okrągłe jaja o średnicy co najmniej pół metra.
— Tatiana, podjedź tam — rozkazał Leskin.
— Co pan zamierza?
— Doktorze, proszę się nie wtrącać! — wybuchnął Leskin. — Dość już słusznych słów i rozumnych działań. Pańscy ulubieńcy są krwawymi drapieżcami, którzy zawsze będą zagrażać ludziom. Jeśli można zmniejszyć liczbę tych stworów, trzeba koniecznie to zrobić!
— To mi wygląda na atak histerii. — Pawłysz starał się mówić spokojnym tonem. — Usiłuje pan zrównać się z miejscowymi zwierzętami i zaprowadzić porządek w ich świecie z pozycji siły.
— Nie w ich świecie! W naszym świecie! Ten świat już nigdy nie będzie taki, jakim był przed zjawieniem się człowieka. Musimy uczynić ten świat wygodnym i bezpiecznym dla ludzi.
Pawłysz zerknął na Jima i Tanie. Po czyjej są stronie?
— Leskin. niczego w ten sposób nie osiągniesz — powiedział Jim.
Astronom opuścił pistolet. Wybuch minął, ale pozostał niesmak po niepotrzebnej sprzeczce. Tatiana, usiłując rozładować napięcie, powiedziała:
— Weźmiemy sobie jedno jajko? Największe we wszechświecie. Muzea nie wybaczą nam, jeśli tego nie zrobimy.
— Może następnym razem? — zapytał Pawłysz, ale bez szczególnego przekonania.
Łazik podjechał do drzewa. Pawłysz zerknął na Leskina, który siedział spokojnie, ale unikał jego wzroku. Pawłysz wysunął się z włazu i popatrzył w górę. Niebo było czyste.
— Proszę się nie lękać — powiedział Leskin — w razie czego osłonię pana.
Pawłysz zeskoczył na wydeptaną ziemię. Leskin wyszedł za nim i zatrzymał się, przyciskając się plecami do karoserii. Pozornie pogodził się z sytuacją, ale Pawłysza nie opuszczało wrażenie, że astronom czeka na byle pretekst, aby otworzyć ogień. „Musimy zaraz stąd odjechać” — pomyślał. Podniósł najbliższe jajo i podał je Tani. Jajo było ciężkie i śliskie.
— Spójrzcie, jakie urocze maleństwo! — Tatiana wysunęła się do pasa z górnego włazu.
Przez placyk w kierunku łazika dreptało świstaczątko. Wyciągnęło ryjek, rozcapierzyło łapki i w ogóle było uosobieniem ciekawości.
— Weźmy go ze sobą! — zawołała Tatiana.
Pawłysz ruszył w stronę świstaka, ale natychmiast znieruchomiał.
Tuż za świstaczątkiem w kierunku drzewa spokojnie szedł szary smok. Leniwie przestawiał łapy i powłóczył skrzydłami po ziemi. Wyglądał jak spacerujący mędrzec, rozmyślający nad marnością tego świata. Był tu gospodarzem i doskonale o tym wiedział. Właśnie obojętnie zerknął na pojazd Ziemian…
— Do wozu! — krzyknął Pawłysz do Leskina, sądząc, że astronom stoi za jego plecami.
Chwycił małego świstaka niczym dziecko, któremu zagraża zły pies, rzucił się do łazika i przegapił chwilę, w ktorej Leskin zaczął strzelać prosto w paszczękę zbliżającego się smoka.
I stało się tak, że w decydującej chwili nie było komu astronoma powstrzymać. Pawłysz wskoczył do łazika ze świstakiem na rękach i rzucił go Tani, która nie zdążyła jeszcze skryć się we włazie. Jim stał wewnątrz pojazdu i ostrożnie układał na podłodze smocze jajo, aby się nie rozbiło… Następna minuta składała się z krótszych lub dłuższych odcinków czasu, nawzajem ze sobą nie powiązanych.
Pawłysz dał nura we właz, aby jak najszybciej dotrzeć do dźwigni sterowych, bo Tania trzymała na rękach małego świstaka i miała skrępowane ruchy… Zdążył przy tym zauważyć kącikiem oka, jak zaskoczony smok przysiadł na ogonie, jak otworzył żółtą paszczę i zaczął prostować stężałe nagle skrzydła… Leskin jak szalony strzelał wciąż do smoka i szedł mu naprzeciw… A z góry jak kamień spadał inny smok…
Pawłysz rzucił pojazd do przodu, aby osłonić Leskina przed smokiem, a przed jego oczyma, niczym w złym amatorskim filmie, migotały chmury, pień drzewa, pochylona na bok ziemia, czarne skrzydła… Żeby tylko nie potrącić Leskina… Krzyki, dziki hurgot… Jim odepchnął Pawłysza i wypadł na zewnątrz przez boczny właz… Tatiana pomagała mu wciągnąć do środka ciało astronoma, a szpony smoka łomotały w dach łazika…
Potem nastąpiła cisza, tak głęboka, że aż dzwoniło w uszach… Przez to dzwonienie przebijał huk pracującego silnika i chrapliwy jęk.
— Musiałem — powiedział Leskin silnym, spokojnym głosem. — Musiałem ratować Pawłysza… Chciałem… — i u-milkł.
Pawłysz zmusił się do oderwania rąk od dźwigni. Nie przyszło mu to łatwo, gdyż palce niemal wrosły mu w metal. Leskin leżał na podłodze kabiny. Tatiana rozcinała na nim skrwawiony kombinezon. Świstaczek zwinął się w kłębek i mrużył ślepka.
21
Nie można było wezwać kutra ratunkowego, gdyż nie miałby gdzie wylądować. Nie można też było wieźć Leski-na do stacji łazikiem, bo stracił mnóstwo krwi i był w ciężkim stanie. Pawłysz prowizorycznie opatrzył go i wstrzyknął środki przeciwbólowe.
— Zjedźmy nad rzekę — powiedział. Teraz już nikt nie przeciwstawiał się jego rozkazom.
Jim usiadł na miejscu kierowcy. Pawłysz i Tatiana podtrzymywali Leskina, starając się łagodzić wstrząsy. Jim prowadził ostrożnie, ale mimo wszystko łazik co chwila podskakiwał do góry. To może nawet lepiej, że Leskin stracił przytomność.
Dotarli nad rzekę, wjechali w jej koryto i jakieś cztery kilometry płynęli z prądem. Przy niskim, pochyłym brzegu, o sto metrów od rzadkiego lasu, Pawłysz poprosił Jima o wyprowadzenie łazika na grunt. Zatrzymali się przy pierwszych drzewach i wynieśli nieprzytomnego Leskina na trawę. Tania z doktorem mieli przy nim zostać, a Jim ruszyć pełnym gazem do stacji, żeby przywieźć lekarstwa i kapsułę ratowniczą, w której można było bez ryzyka ewakuować rannego.